Z książki: Jacek Salij „Pytania nieobojętne”
Żyję z mężem już sześć lat. Bez ślubu kościelnego, bo on już miał ślub z inną. Poznałam go już po rozwodzie, a więc tamtego małżeństwa nie rozbiłam, dzieci też żadnych nie skrzywdziłam, bo ich nie mieli. Bardzo przeżywam to, że nie mogę przystępować do sakramentów. Sześć lat to dużo czasu i różne rzeczy sobie już przez ten czas myślałam. Zastanawiałam się na przykład, dlaczego Kościół uważa mnie za tak wielką zbrodniarkę, skoro rozgrzeszenie otrzymują złodzieje, rozpustnicy, nawet mordercy, a ja jestem od sakramentów odsunięta jak ta trędowata. Buntowałam się, kiedy słyszałam, że ktoś porzucił żonę i dzieci, ale ponieważ ślub był tylko cywilny, więc z całą paradą przystępuje do ołtarza i zawiera ślub kościelny z następną kobietą. I Kościół bez oporów dopuszcza takich ludzi do sakramentów. Albo czasem myślę sobie tak: gdybym miała ślub kościelny i parę razy na rok zdradzała męża, sakramenty stałyby przede mną otworem. Czyli byłabym w oczach Kościoła lepsza niż teraz, choć żyję uczciwie, mężowi jestem wierna, tyle tylko, że nie mamy ślubu. Płakać mi się chce, kiedy widzę, jak ludzie przystępują do spowiedzi, do Komunii świętej, a ja jestem jak ten ostatni wyrzutek. Zastanawiam się, co takiego daje ślub kościelny, że bez niego małżeństwo jest dla Kościoła nieprawdziwe.
Rozumiem, że zwraca się Pani do mnie z prośbą o pomoc: chciałaby Pani na swój dramat spojrzeć w świetle wiary; zapewne też jest w Pani cicha nadzieja, że przecież musi się znaleźć wyjście z tej sytuacji bez wyjścia. Proszę wybaczyć, że zacznę od historii, która zdaje się nie mieć nic wspólnego z Pani listem. Kiedyś mój braciszek połamał sobie straszliwie obie ręce. Natychmiast otoczony został kręgiem płaczu, zawodzenia i zgiełku. Lekarz pojawił się bardzo szybko i pierwsza rzecz jaką zrobił, to wyrzucił gapiów, od domowników zaś zażądał całkowitej ciszy. Przypomniało mi się teraz tamto wydarzenie, bo mam ochotę naszą rozmowę zacząć podobnie: żeby cokolwiek pozytywnego osiągnąć w rozmowie tak trudnej, trzeba odciąć się najpierw od zgiełku tych argumentów spojrzeń i odczuć, które niczego nie wnoszą do tematu, chyba to tylko, że ogromnie utrudniają jego spokojne rozpoznanie.
Po pierwsze więc: Miłosierdzie Boże jest nieskończone i nie ma grzechu, którego Bóg nie chciałby albo nie mógłby odpuścić człowiekowi. Toteż w ogóle nie istnieje kryterium mniejszego lub większego grzechu przy udzielaniu lub odmawianiu rozgrzeszenia. Każdy grzech jest sam w sobie wystarczająco niepokojącym wydarzeniem, żeby nie porównywać go z innymi grzechami, lecz po prostu szukać Bożego przebaczenia. Odmowa rozgrzeszenia wynika z zupełnie innych powodów niż z klasyfikowania grzechów według ich ciężaru. Najogólniej rzecz biorąc, rozgrzeszenia odmawia się wówczas, kiedy istnieje uzasadniona obawa, że ktoś o miłosierdzie Boże zabiega nieprawdziwie: nie żałuje za grzech albo nie zamierza unikać okazji do grzechów następnych, albo wręcz swoje życie ułożył w niezgodzie z Bogiem. Na razie poprzestańmy na tych stwierdzeniach ogólnych. Dla Pani wynika z nich co najmniej tyle, żeby nie dopuszczać do siebie tych żalów nieuzasadnionych, jakoby dla Kościoła była Pani już niemal zbrodniarką. Na temat Pani sytuacji małżeńskiej Kościół sądzi tylko tyle, że jest ona niezgodna z nauką i wolą Pana Jezusa.
Po wtóre: Swojego bólu, że nie może Pani — na razie — przystępować do sakramentów, nie trzeba wyrażać w sposób absurdalny. Absurdalne zaś wydają się pretensje, że kogoś innego, kto może jest większym grzesznikiem, Kościół oto do sakramentów dopuścił. Rozumiem oczywiście, że nie jest Pani złośnicą, która by chciała, żeby wspomniany przez Panią mężczyzna nie miał już możliwości pojednania z Bogiem. Rozumiem doskonale, że przemawia przez Panią własny ból, a nie chęć odsunięcia od sakramentów jeszcze następnej grupy ludzi. Mimo wszystko jednak sądzę, że tego typu żale mają w sobie — z punktu widzenia wiary — coś niezdrowego: kryje się za nimi niechęć do uznania swojego grzechu i jakieś poczucie, że jest się sprawiedliwszym od innych, którzy do sakramentów są dopuszczani.
Co do sytuacji tamtego mężczyzny: Sam przyjmuję od czasu do czasu sakramentalną przysięgę osoby, która cywilnie była już związana z kim innym. I muszę się Pani przyznać, że prawie zawsze czynię to z mieszanymi uczuciami. Wprawdzie przepisy kościelne nakazują wówczas starannie zbadać, czy nowy związek, który ma być przypieczętowany sakramentem, nie pociąga za sobą krzywdy poprzedniego partnera, a zwłaszcza dzieci; poczucie zaś przyzwoitości wymaga, żeby liturgia ślubna była wówczas raczej skromna. Wiem oczywiście, że słuszną jest rzeczą udzielić wówczas ślubu. A jednak jakoś na sercu ciężko. Wróćmy jednak do tematu.
Po trzecie: Niech też Pani nie tworzy sobie alternatyw swoich hipotetycznych niezgodności z prawem Bożym, które nie wyłączałyby Pani od sakramentów. To również nie ma sensu. Kiedyś siostra księdza, który porzucił swoje kapłaństwo i się ożenił, tak mi powiada: „lepiej, że to zrobił, niż gdyby miał prowadzić życie zakłamane”. Wiara nie rozumie takich alternatyw. Wiara nam mówi, że każdy z nas może i powinien żyć zgodnie z wolą Bożą, i nikt nie znajduje się pod przymusem wyboru między jednym grzechem a drugim. Jeśli zaś zszedłem z drogi Bożych przykazań, wiara głosi mi nadzieję Bożego miłosierdzia i powrotu na tę drogę, nawet jeśli sam nie bardzo potrafię ją odnaleźć. Krótko mówiąc, nie ma sensu zastanawianie się nad tym, co by było, gdyby Pani parę razy na rok zdradzała swojego ślubnego męża. To oczywiście byłoby okropne, Lepiej zastanawiać się nad tym, co zrobić, żeby w swojej obecnej sytuacji w końcu pojednać się z Bogiem.
Po czwarte: Warto również przypatrywać się krytycznie swojemu bólowi z powodu odsunięcia od sakramentów. Czy wynika on z tęsknoty za Bożym przebaczeniem i z głodu za Ciałem Pańskim, czy też może cierpi Pani głównie nad tym, że sytuację, w której nie widzi Pani nic złego, Kościół uważa za niezgodną z wymogami Ewangelii. Niech Pani pyta samą siebie: czy ból mój wynika z żalu, że zaplątałam się w sytuację, która się Bogu nie podoba, czy może cierpię tylko dlatego, że czuję się pokrzywdzona — przez Pana Boga, przez Kościół, przez los, to już mało ważne.
Wszystko, co dotychczas napisałem, to jakby oczyszczenie przedpola dla religijnego oświetlenia Pani sytuacji. Bardzo chciałbym, żeby cały ten mój list przesycony był jak największą życzliwością dla Pani. Jednocześnie jednak chcę mówić wyłącznie w perspektywie wiary, bo poza tą perspektywą chyba w ogóle na ten temat rozmawiać nie warto. Poza wiarą w Chrystusa łatwo osądzić Pani sytuację małżeńską jako zupełnie normalną, a stanowisko Kościoła jako mało uzasadnione. Poza wiarą nie jest też żadną dolegliwością odsunięcie od sakramentów. Zatem jeśli ktoś z pozycji niewiary krytykuje stanowisko Kościoła w sprawach małżeńskich, to wydaje mi się, że jest to wsadzanie nosa do cudzego prosa i miałbym ochotę zaproponować takiemu panu rozmowę raczej na jakiś inny temat.
Spróbujmy zatem spojrzeć na Pani sytuację w duchu wiary. Pyta Pani, co takiego daje ślub kościelny. Proszę Pani, małżeństwo jest to jeden z najważniejszych wymiarów życia ludzkiego, a przez sakrament cały ten wymiar zostaje otwarty na obecność i łaskę Chrystusa, naszego Pana i Zbawiciela. Żywa wiara po prostu nie wyobraża sobie, żeby coś tak istotnego jak własne małżeństwo i rodzinę budować poza Chrystusem. To, że Pani — proszę się nie pogniewać, że mówię prosto z mostu — sześć lat temu umiała to sobie wyobrazić, świadczy o jakiejś słabości w wierze i oby Pani to, kiedyś przynajmniej, uznała i starała się za to Pana Jezusa przeprosić.
Powyższy punkt widzenia spotyka się często z następującym zarzutem: często małżeństwa ze ślubem kościelnym żyją gorzej niż małżeństwa tylko cywilne! Oczywiście, to prawda, ale jest to zarzut nie przeciwko wartości sakramentu, ale przeciwko ludzkiemu grzechowi, który potrafi zmarnować nawet łaskę sakramentalną.
Czasem też ludzie, którzy zaczynali bez ślubu kościelnego i po paru latach decydują się na ten sakrament, nie mogą zrozumieć, co było złego w ich związku. Tu warto przypomnieć, że Kościół uznaje godność i pełnoprawność małżeństw ludzi nie ochrzczonych, jeśli zostały zawarte zgodnie z obyczajem obowiązującym w ich społeczności. Natomiast związkowi osób ochrzczonych i wierzących, który nie jest związkiem sakramentalnym, wiara zarzuca to przede wszystkim, że oto chrześcijanie zakładają rodzinę, a nie chcą, żeby w ich rodzinie zamieszkał Chrystus. Choćby ten związek, biorąc po ludzku, był najpiękniejszy, to jednak wciąż jeszcze jest zamknięty w wymiarach tego świata, Chrystus nie uczynił go jeszcze wartym życia wiecznego.
Oczywiście, Pani sytuacja jest inna. Pani zapewne bardzo by chciała przystąpić do ślubu kościelnego, ale jest to niemożliwe, gdyż Pani partner jest już związany węzłem sakramentalnym. Stanowisko Kościoła w tym względzie spotyka się z licznymi krytykami. Czy można jednak czynić Kościołowi zarzut z tego, że wierzy prawdziwie w Chrystusa Syna Bożego i że Pismo Święte czyta jako słowo Boże, a więc jako normę postępowania dla wierzących w Chrystusa?
Przecież Pan Jezus uczył wyraźnie: „Każdy, kto oddala swoją żonę — poza wypadkiem nierządu — naraża ją na cudzołóstwo; a kto by oddaloną wziął za żonę, dopuszcza się cudzołóstwa” (Mt 5,35). Zauważmy, że związek, który nie jest prawdziwym małżeństwem, Pan Jezus nazywa tu bardzo ostro „nierządem”. Kiedyś równie ostro powiedział Samarytance: „Ten, którego masz teraz, nie jest twoim mężem” (J 4,18). Z tą samą jasnością nauczał Apostoł Paweł: „Uchodzić będzie za cudzołożną, ta, która za życia swego męża przebywa z innym mężczyzną. Jeśli jednak umrze jej mąż, wolna jest od tego prawa, tak iż nie jest cudzołożną przebywając z innym mężczyzną” (Rz 7,3; por. 1 Kor 7,39). To samo oczywiście dotyczy męża. A gdzie indziej powiada Apostoł Paweł: „Żona niech nie odchodzi od swego męża. Gdyby zaś odeszła, niech pozostanie samotną albo niech się pojedna ze swym mężem. Mąż również niech nie oddala żony” (1 Kor 7,l0n).
Wiem, że Panią bolą te słowa, ale lepiej, żeby słowo Boże człowieka zraniło, niż szukać mądrości życiowej wbrew Panu Jezusowi. Lepiej uznać, że moja sytuacja życiowa jest niezgodna z wolą Bożą, niż wytłumaczyć sobie, że ja jestem w porządku, tylko zacofany Kościół nie idzie z duchem czasu. Owce Dobrego Pasterza wiedzą, czego On naucza, „ponieważ głos Jego znają. Natomiast za obcym nie pójdą, lecz będą uciekać od niego, bo nie znają głosu obcych” (J 10,4n).
Niech Pani sobie przypomni poruszającą scenę, zapisaną pod koniec szóstego rozdziału Ewangelii według św. Jana. Oto Pan Jezus wygłosił jedną ze swoich twardych nauk i nawet „wielu uczniów od Niego odeszło i odtąd już z Nim nie chodziło. Rzekł więc Jezus do Dwunastu: Czyż i wy chcecie odejść? Odpowiedział Mu Szymon Piotr: Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego. A myśmy uwierzyli i poznali, że Ty jesteś Świętym Boga” (J 6,66—69).
Przed Panią stanęła pokusa — jakżeż zrozumiała! — żeby odrzucić naukę Pana Jezusa o małżeństwie. On oczywiście swojej nauki nie zmieni, pyta tylko Panią: „Tylu już odeszło ode Mnie z powodu tej nauki, może i ty chcesz odejść?” Niech Mu Pani odpowie, choćby przez łzy: „Panie, do kogóż ja pójdę? Ty masz słowa życia wiecznego! A ja poznałam i uwierzyłam, że Ty jesteś Synem Bożym i moim Zbawicielem!”
Jak to praktycznie może się wyrazić? Najpierw niech Pani uzna, że w tym konflikcie między Panią a Panem Jezusem On ma rację, a nie Pani. I niech się Pani tym bardziej stara być gorliwą w wierze i w czynieniu dobra, zwłaszcza że nie wolno jeszcze Pani przystępować do sakramentów. A może wręcz dane będzie Pani ustrzec kogoś przed wejściem w tę sytuację, która przyczynia Pani tyle zgryzoty.
Czy są jakieś szanse po temu, żeby już teraz pojednać się z Bogiem i móc przystępować do sakramentów? Najprościej by było, gdyby również Pani partner zobaczył Waszą sytuację w świetle wiary. Wówczas bowiem — przy obopólnym zrozumieniu, o co tu chodzi — podjęlibyście decyzję bądź rozstania, bądź, jeśli macie już dzieci, wspólnego życia jak brat z siostrą. Jeśli tylko zrozumiecie religijny sens takiej decyzji, Wasze pojednanie z Bogiem będzie ponadobfitą nagrodą za wszystkie trudności, jakie przy tej okazji trzeba będzie pokonać.
Sprawa się komplikuje, kiedy tylko jedna ze stron skłonna jest do decyzji w duchu wiary. Ogólnie nie da się tu chyba nic poradzić, trzeba by dopiero szczegółowo wnikać w każdą taką sytuację odrębnie. Wierzę jednak głęboko że nawet wówczas istnieje możliwość szybkiego pojednania z Panem Bogiem, i to oczywiście w taki sposób, żeby się to nie łączyło z krzywdą partnera, a tym bardziej dzieci. Żeby wszakże w tak trudnej sytuacji znaleźć rozwiązanie, trzeba go pragnąć bardzo mocno.