poniedziałek, 10 września 2012

„Ślubuję Ci (...) wierność”


Znamienne przypomnienia ostatnich papieży


„Ludziom o pewnej mentalności, bardzo dziś rozpowszechnionej – mówił Jan Paweł II podczas swojego spotkania z pracownikami Roty Rzymskiej, 1 lutego 2001 r. – trudno zrozumieć, że może istnieć małżeństwo prawdziwe, choć nieudane. Również małżeństwo podlega logice Chrystusowego krzyża, który wymaga wysiłku i poświęcenia, wiąże się także z bólem i cierpieniem, nie stanowi jednak przeszkody – pod warunkiem przyjęcia woli Bożej – dla pełnej i autentycznej samorealizacji, przynoszącej pokój i pogodę ducha”.
Rota Rzymska jest to papieski sąd apelacyjny od wyroków biskupów diecezjalnych. Tradycyjnie, kolejni papieże spotykają się z jej pracownikami corocznie, zazwyczaj wygłaszając ważne uwagi doktrynalne i duszpasterskie na temat małżeństwa – bo Rota zajmuje się przede wszystkim apelacjami od wyroków w sprawach o stwierdzenie nieważności małżeństwa. Zarazem zarówno Jan Paweł II, jak Benedykt XVI wysuwali też konkretne postulaty pod adresem sądów cywilnych, aby nie ulegały „rozpowszechnionej dziś mentalności prorozwodowej”:
„Specjaliści w zakresie prawa cywilnego powinni unikać osobistego zaangażowania w cokolwiek, co może implikować współpracę na rzecz rozwodu – mówił Jan Paweł II, 28 stycznia 2002 r. – Zwłaszcza adwokaci powinni zawsze odmawiać wykorzystywania swej specjalności w celu przeciwnym sprawiedliwości, jakim jest rozwód; mogą współpracować w tym działaniu jedynie wtedy, gdy według intencji klienta nie jest ono ukierunkowane na zerwanie małżeństwa, ale ma na celu inne skutki prawne, które w danym ustawodawstwie można osiągnąć wyłącznie na tej drodze sądowej. W ten sposób – udzielając pomocy osobom przeżywającym kryzysy małżeńskie i prowadząc do ich pojednania – adwokaci prawdziwie służą prawom człowieka i nie stają się zwykłymi wykonawcami w służbie jakiegoś interesu”.
Do tematu tego wrócił Benedykt XVI, w przemówieniu do Roty z 29 stycznia 2009 r.: „Wszyscy działający w dziedzinie prawa, każdy zgodnie ze swoją funkcją, powinni kierować się sprawiedliwością. Mam na myśli zwłaszcza adwokatów, którzy powinni nie tylko dokładać wszelkich starań, by uszanować prawdę dowodów, ale także starannie wystrzegać się, jako radcy prawni, podejmowania się spraw, których, zgodnie z ich sumieniem, nie można obiektywnie obronić”.
Nie będę nawet próbował wymieniać wszystkich dotyczących małżeństwa tematów, jakie papieże w swoich przemówieniach do Roty podnosili. Jednak o dwóch tematach wręcz nie wolno nie wspomnieć. W przemówieniu z 5 lutego 1987 r., Jan Paweł II zdecydowanie przypomniał sądom kościelnym, ażeby nie wydawały zbyt łatwo orzeczeń nieważności małżeństwa „pod pretekstem niedojrzałości lub słabości psychicznej partnerów”. Natomiast Benedykt XVI – w cytowanym wyżej przemówieniu z 29 stycznia 2009 r. – zwrócił uwagę na absurdalność takiego pesymizmu antropologicznego, w myśl którego prawie nikt nie byłby dostatecznie dojrzały, ażeby zawrzeć ważne małżeństwo.
Już dwa lata wcześniej, 27 stycznia 2007 r., Benedykt XVI bardzo krytycznie ocenił pojawiające się w Kościele postulaty, ażeby katolików żyjących w związkach niesakramentalnych z większą łatwością dopuszczać do spowiedzi i komunii świętej: „W niektórych środowiskach kościelnych rozpowszechniło się przekonanie, że z duszpasterskiego punktu widzenia dobro osób żyjących w nieuregulowanych sytuacjach małżeńskich wymaga jakiegoś kanonicznego uregulowania, niezależnie od ważności lub nieważności ich małżeństwa, a więc niezależnie od prawdy o ich osobistej sytuacji. Proces prowadzący do orzeczenia nieważności małżeństwa traktowany jest w istocie jako narzędzie prawne pozwalające osiągnąć ten właśnie cel, zgodnie z logiką, wedle której prawo staje się formalizacją subiektywnych roszczeń”.
Do tego tematu papież Benedykt wrócił dwa lata później, w przemówieniu już cytowanym: „Należy wystrzegać się pseudoduszpasterskich rozwiązań, gdzie liczy się zaspokojenie subiektywnych żądań, by za wszelką cenę uzyskać orzeczenie nieważności, by między innymi móc przezwyciężyć przeszkody do korzystania z sakramentów pokuty i Eucharystii. Natomiast najwyższe dobro dopuszczenia na nowo do komunii eucharystycznej po pojednaniu sakramentalnym wymaga brania pod uwagę autentycznego dobra osób, nieodłącznie związanego z prawdą ich sytuacji kanonicznej. Byłoby fałszywym dobrem i poważnym uchybieniem sprawiedliwości i miłości otwarcie im mimo wszystko drogi do przyjmowania sakramentów, stwarzając niebezpieczeństwo, że będą żyli w obiektywnej sprzeczności z prawdą swej osobistej kondycji”.


Wspólnota Trudnych Małżeństw


Przypominanie nauki Bożej ma ogromny sens również wówczas, kiedy jest ona odrzucana, a głosiciela spotykają za to szyderstwa. Dość przeczytać wyjaśnienie, jakie usłyszał kiedyś prorok Ezechiel: „Posyłam cię do nich, abyś im powiedział: Tak mówi Pan Bóg. A oni czy będą słuchać, czy też zaprzestaną – są bowiem ludem opornym – przecież będą wiedzieli, że prorok jest wśród nich.  (Ez 2,4-5).
Zwolennikom „nowej” moralności – nie przejmującej się Bożymi przykazaniami w momentach, kiedy to trudne – bardzo przeszkadza to świadectwo, jakie Kościół, pod przewodnictwem papieża i biskupów, składa poprzez przypominanie, że tego, co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela, oraz poprzez stanowczy sprzeciw wobec aborcji, eutanazji, sterylizacji czy zapłodnienia in vitro. Gdyby moralna nauka Kościoła była faktycznie tak beznadziejnie głupia, nieżyciowa, przestarzała, doktrynerska, itp., jak ją usiłują dezawuować jej przeciwnicy – ich gwałtowne krytyki i szyderstwa byłyby przecież zupełnie niezrozumiałe.
W naszych czasach, kiedy zasada wierności małżeńskiej aż do śmierci jest różnorodnie i przy niemałej aprobacie społecznej kwestionowana, Duch Święty powołuje szczególnie wielu i coraz to nowych świadków jej prawdy. Powiem tu parę słów o tych, których Boża Opatrzność pozwoliła mi poznać i podziwiać osobiście. Są to małżonkowie tworzący ruch SYCHAR. Z podstawową ideą tego ruchu łatwo się zapoznać, a szukający rady w swoich własnych problemach małżeńskich bez trudu mogą kontakt z Sycharem nawiązać, bo ruch ten prowadzi kilka stron internetowych.
Wspólnotę Trudnych Małżeństw SYCHAR tworzą małżonkowie, których związek znalazł się w kryzysie, a często już się rozpadł – ale którzy wierzą, że ich małżeństwo da się uratować, nawet jeżeli został orzeczony jego rozwód, a nawet jeżeli współmałżonek uwikłał się w jakieś związki niesakramentalne. Do nadziei tej skłania ich wiara w łaskę sakramentu małżeństwa, na którą przecież małżonkom wolno liczyć również w sytuacjach, kiedy przyszłość ich związku przedstawia się całkiem beznadziejnie.
Prowadziłem niedawno rekolekcje dla kilkudziesięciu mężczyzn i kobiet związanych z tym ruchem. Było to dla mnie ważne i bardzo budujące doświadczenie, zwłaszcza że miałem możliwość przysłuchiwania się ich obradom i dyskusjom na temat różnych aktywności Sycharu. Nie zauważyłem w tych ludziach (jak ktoś z zewnątrz mógłby się niesłusznie spodziewać) ani śladu egocentrycznego skupienia się na doznanych krzywdach i ani śladu niedojrzałych marzeń, że sprawy ich małżeństwa muszą potoczyć się po ich myśli.
Owszem, pojawiło się podczas naszych dyskusji wypowiedziane z wielkim przekonaniem zdanie, że u Boga nie ma nic niemożliwego – ale to przecież prawda. Ktoś też z wielką radością podzielił się nowiną, że nieobecna na tych rekolekcjach koleżanka, której małżeństwo wydawało się ostatecznie przegrane, właśnie wspólnie z mężem spodziewa się dziecka.
Zarazem ludzie ci w sposób bardzo przekonujący – bo poparty własną postawą życiową – podkreślali, że wierność małżonkowi niewiernemu miałaby wielki sens również wówczas, gdyby na tej ziemi do pojednania miało nigdy nie dojść. Sam fakt, że strona dochowująca wierności i pragnąca pojednania nie dokonała żadnych aktów utrwalających rozbicie małżeństwa (nie znalazła sobie następnego partnera, nie zgadzała się na rozwód, itp.), stanowi realny sygnał dla małżonka niewiernego i być może w jakimś momencie on ten sygnał zauważy i doceni. Ponadto, kiedy tylko jedno z małżonków chciało rozejścia i do niego doprowadziło, drugie z małżonków jednak ma możliwość dawania świadectwa, że małżeństwo zawsze – również w okolicznościach bardzo niekorzystnych – powinno kierować się prawem Bożym.
Naukę Katechizmu Kościoła Katolickiego (numery 2382-86) na temat rozwodów znam od dawna. A jednak kiedy ludzie związani z Sycharem przytaczali w trakcie naszych rozmów jakieś wyjęte stamtąd zdania, nieraz zabrzmiały mi one, tak jakbym je usłyszał po raz pierwszy. To jest przedziwna tajemnica prawdy, że kiedy ją przyjmujemy również wówczas, kiedy to boli, nabiera ona wielkiej mocy. Wczytajmy się choćby w numer 2384 – chyba najczęściej cytowany podczas naszych Sycharowych dyskusji fragment Katechizmu:

Rozwód jest poważnym wykroczeniem przeciw prawu naturalnemu. Zmierza do zerwania dobrowolnie zawartej przez małżonków umowy, by żyć razem aż do śmierci. Rozwód znieważa przymierze zbawcze, którego znakiem jest małżeństwo sakramentalne. Fakt zawarcia nowego związku, choćby był uznany przez prawo cywilne, powiększa jeszcze bardziej ciężar rozbicia; stawia bowiem współmałżonka żyjącego w nowym związku w sytuacji publicznego i trwałego cudzołóstwa.

Zasada podwójnego skutku


Pojawił się podczas naszych rozmów następujący problem teoretyczny: Kompendium Katechizmu Kościoła Katolickiego do najcięższych grzechów godzących w sakrament małżeństwa zalicza „rozwód, który sprzeciwia się nierozerwalności” (nr 347).
Z drugiej zaś strony, prawo małżeńskie w wielu krajach jest tak skonstruowane – jak to było w Polsce przed rokiem 1999, kiedy sądy nie mogły orzekać separacji – że musisz wziąć rozwód, jeżeli chcesz siebie i dzieci skutecznie obronić przed agresją współmałżonka, uzyskać gwarantowany prawem dostęp do własnych dzieci albo zabezpieczyć się przed ekonomiczną nieodpowiedzialnością współmałżonka. Jak tego rodzaju dylematy rozwiązuje się w nauce Kościoła?
Najpierw jednak zauważmy, że niekiedy małżonek bywa niewinną ofiarą rozwodu, mianowicie jeśli bardzo się starał uratować swoje małżeństwo, nie chciał i nie zgadzał się na rozwód, a mimo to rozwód został orzeczony. „Może zdarzyć się – mówi o takich sytuacjach numer 2386 Katechizmu Kościoła Katolickiego – że jeden ze współmałżonków jest niewinną ofiarą rozwodu orzeczonego przez prawo cywilne; nie wykracza on wówczas przeciw przepisowi moralnemu. Istnieje znaczna różnica między współmałżonkiem, który szczerze usiłował być wierny sakramentowi małżeństwa i uważa się za niesłusznie porzuconego, a tym, który wskutek poważnej winy ze swej strony niszczy ważne kanonicznie małżeństwo”.
Ale wracajmy do naszego pytania. Co to konkretnie znaczy, że rozwód jest jednym z najcięższych grzechów godzących w sakrament małżeństwa? Tezę tę należy, rzecz jasna, rozumieć w tym sensie, że grzechem – i to jednym z najcięższych grzechów, jakie godzą w sakrament małżeństwa – jest aktywne przyczynianie się do rozwodu. Celem rozwodu zawsze – i jak się wydaje, bezwyjątkowo – jest rozerwanie małżeństwa, a więc rozwód zawsze jest czymś złym. Czymś złym jest nie tylko wnoszenie pozwu rozwodowego, ale również zgoda na rozwód, namawianie do rozwodu, tendencyjne świadczenie w sądzie na rzecz rozwodu (a przecież u nas wręcz plagą w procesach rozwodowych są świadkowie fałszywi!), przekonywanie, że rozwód to przecież nic złego, że to tylko prawna formalność, która w życiu duchowym niczego nie zmienia, itp.
W jakich sytuacjach wystąpienie z pozwem rozwodowym lub zgoda na rozwód wydaje się czymś moralnie dopuszczalnym? Na pewno nie ma takich sytuacji, w których dobry cel mógłby uświęcić niegodziwe środki. Rozwodu nie uświęcą ani nie usprawiedliwią żadne dobre cele, jakie spodziewamy się dzięki niemu osiągnąć. Mówiąc inaczej, rozwodu nigdy nie wolno podejmować jako złego środka do jakiegoś dobrego celu.
Jednak często zdesperowani małżonkowie wnoszą pozew o rozwód, żeby chronić jakieś bardzo ważne dobro swojej rodziny i jednocześnie mają w sercu pragnienie dochowania wierności przysiędze małżeńskiej. Na przykład jedno z małżonków stało się nałogowym hazardzistą albo nieodpowiedzialnym kredytobiorcą, a prawo danego państwa nie dopuszcza ustanowienia rozdzielności finansowej między małżonkami – wówczas drugi małżonek, dla ratowania rodziny przed nędzą i większymi jeszcze długami, stara się tę rozdzielność uzyskać, decydując się na rozwód. Ale przecie nie rozwód jest celem jego działań. On chce uzyskać rozdzielność majątkową, której w tym oto państwie nie da się osiągnąć inaczej, niż poprzez rozwód.
W teorii moralnej nazywa się to stosowaniem zasady podwójnego skutku. Chodzi o to, że działania, które prowadzą jednocześnie do jakiegoś dobra i do jakiegoś zła, są niekiedy moralnie dopuszczalne. Pod pewnymi warunkami. Przede wszystkim – że nie jest to wprowadzanie bocznymi drzwiami zasady, jakoby dobry cel uświęcał złe środki, ale naprawdę nie jest zły skutek celem tego działania, tylko nie da się od niego oddzielić.
Ponadto: Musi zaistnieć bardzo poważny powód po temu, żeby zdecydować się na działanie powodujące ów w gruncie rzeczy niechciany, zły skutek.  Na przykład, czy naprawdę potrzebny jest aż rozwód, ażeby utemperować agresywnego współmałżonka? Nieraz wystarczy wezwać policję. W sytuacjach skrajnych – uzyskanie separacji broni przed agresją równie skutecznie jak rozwód.
Zatem jeśli uznajemy, że rozwód jest czymś złym, nie próbujmy go usprawiedliwiać zasadą podwójnego skutku. U nas w Polsce możliwe jest uzyskanie zarówno rozdzielności majątkowej, jak separacji. Otóż separacja umożliwia  zabezpieczenie m.in. opieki nad dziećmi i obronę majątku nie gorzej niż rozwód – tym zaś różni się od rozwodu, że nie dając małżonkom prawa do związków następnych, ułatwia ich ewentualne pojednanie.
Małżeństwo jest dobrem tak wielkim, że również o separację wolno zabiegać tylko w sytuacjach naprawdę wyjątkowych. Tylko wówczas – jak to określa prawo kościelne, kan. 1153 – „jeśli jedno z małżonków stanowi źródło poważnego niebezpieczeństwa dla duszy lub ciała drugiej strony albo dla potomstwa, lub w inny sposób czyni zbyt trudnym życie wspólne”. 
Skorzystam z okazji, żeby na konkretnym przykładzie pokazać, jak bardzo mentalność rozwodowa wdarła się do myślenia nas, katolików, księży nie wyłączając. Dość powszechnie uważa się, że zwyczajnym sposobem radykalnego zamknięcia głębokich konfliktów małżeńskich jest rozwód, natomiast separacja jest to forma rozejścia się dopuszczalna dla katolików, którym rozwód jest zakazany.
Otóż jedność i nierozerwalność jest dobrem wszystkich małżeństw, również małżeństw ludzi niewierzących. Ich dzieci – dokładnie tak samo, jak dzieci katolików – potrzebują obojga rodziców, a pojednanie rodziców skłóconych zazwyczaj ich uszczęśliwia. Krótko mówiąc, wydaje się, że również dla małżonków niewierzących separacja byłaby przeważnie rozwiązaniem słuszniejszym niż rozwód.
„Rozwód jest poważnym wykroczeniem przeciw prawu naturalnemu” – to zdanie Katechizmu już tu przytaczałem. Jeśli to prawda, to jest takim wykroczeniem również wówczas, kiedy decydują się na ten krok małżonkowie niewierzący.

Jacek Salij OP, Szukującym drogi


Tekst został opublikowany we wrześniowym numerze miesięcznika "W drodze" - http://miesiecznik.wdrodze.pl/archiwalne/2012/numer-94692012/slubuje-ci-wiernosc/

niedziela, 24 lipca 2011

Łaska sakramentu małżeństwa nawet po rozwodzie

o. Jacek Salij, Szukającym drogi 

Małżeństwo naturalne i sakrament małżeństwa


W dominujących nurtach współczesnej kultury nie chce się pamiętać o tym, czym jest małżeństwo „od początku” (por. Mt 19,8). Tę prawdę o małżeństwie, dotyczącą wszystkich ludzi, prawdę wcześniejszą niż wiara chrześcijańska, Katechizm Kościoła Katolickiego przedstawia następująco:


1603. (...) Twórcą małżeństwa jest sam Bóg. Powołanie do małżeństwa jest wpisane w samą naturę mężczyzny i kobiety, którzy wyszli z ręki Stwórcy. Małżeństwo nie jest instytucją czysto ludzką, chociaż w ciągu wieków mogło ulegać licznym zmianom w różnych kulturach, strukturach społecznych i postawach duchowych.

Dalej Katechizm, w numerze 1608, wyjaśnia, że swojego – pochodzącego od samego Boga – pierwotnego sensu i piękna małżeństwo nie utraciło nawet wówczas, kiedy ludzkość popadła w grzech. Teraz jednak małżonkom potrzebna jest szczególna pomoc Boża, aby chroniła zarówno mężczyznę i kobietę, jak ich małżeństwo, od wprowadzanego przez grzech nieporządku. Zauważmy: Również małżeństwa naturalne, małżeństwa ludzi nieznających Chrystusa, potrzebują łaski Bożej i ją od Boga – jeśli tylko naprawdę na tym im zależy – otrzymują.
Chrystus Pan małżeństwo swoich wyznawców podniósł do godności sakramentu. Co to znaczy? Tutaj pozwolę sobie na małe wspomnienie. W parafii mojego dzieciństwa śluby były z zasady udzielane po niedzielnej sumie, toteż przemówień ślubnych jako ministrant nasłuchałem się bez liku. Otóż chyba nie zdarzyło się, żeby proboszcz w pouczeniu, jakie kierował do nowożeńców, nie przywołał słów apostoła Pawła: „Tajemnica to wielka, a ja mówię: w odniesieniu do Chrystusa i do Kościoła” (Ef 5,32). I wciąż na nowo wyjaśniał, że sakrament małżeństwa – podobnie wręcz (co mnie wtedy najbardziej zadziwiało) jak sakrament Eucharystii – jest tajemnicą wiary: Jego treść jest niewyczerpalna i jeżeli tylko małżonkowie nie zapomną o tym, że są tym sakramentem związani, będzie on dla nich źródłem siły w różnych życiowych sytuacjach.


Niedościgniony ideał, ale nie utopia



Przytoczone przed chwilą słowo apostoła Pawła, zwłaszcza jeżeli odczytamy je w kontekście całej perykopy (Ef 5,21-33), wydaje się kluczem do zrozumienia tego, czym jest sakrament małżeństwa. Chodzi tu już nie tylko o to, że sam Chrystus Pan, który swoją obecnością na weselu w Kanie Galilejskiej uświęcił małżeństwo, zobowiązuje się towarzyszyć tym dwojgu, którzy przed Jego ołtarzem ślubują sobie wzajemnie dozgonną miłość i wierność.
Chodzi tu o coś więcej nawet niż o to, że Chrystus Pan, który w Kanie przemienił wodę w wino, zobowiązuje się ziemskie budowanie przez tych dwojga wspólnoty małżeńskiej i rodzinnej przemieniać – przemieniać realnie – w drogę do życia wiecznego. A nawet o coś więcej jeszcze niż o to, że mocą sakramentu małżeństwa miłość męża i żony może i powinna być naśladowaniem miłości między Chrystusem i Kościołem – tej miłości, która w swoim ostatecznym wypełnieniu będzie naszym szczęściem wiecznym.
Małżeństwo sakramentalne jest – może być i powinno – obrazem i realną cząstką miłości Chrystusa i Kościoła! Żeby to zobaczyć, wystarczy uważnie i z wiarą wczytać się we wspomniany fragment Listu do Efezjan. W obliczu tak niesamowitych perspektyw aż krępujemy się powiedzieć cokolwiek, człowiek zdobywa się tylko na okrzyk zachwytu, ale i niedowierzania: Czy to możliwe? W naszym ułomnym świecie?
Nie trzeba też dziwić się temu, że niektórzy odbierają tę naukę o małżeństwie jako nieliczącą się z obiektywną rzeczywistością utopię. Jednak ci, którzy tak twierdzą, nie mają racji. Czym innym przecież jest utopijna, gardząca rzeczywistością mrzonka, czym innym formułowanie ideału, do którego możemy się realnie zbliżać. Nawet jeżeli w przewidywalnym czasie tego ideału nie osiągniemy, realnie go budujemy przez samo zbliżanie się do niego.
Na naszej ziemi może jedna tylko miłość Maryi i Józefa była idealnym obrazem tej miłości wiekuistej, do której wzywa nas i uzdalnia Chrystus. Zwyczajni małżonkowie to tylko ułomni ludzie. Zadanie, do którego zostali wezwani w sakramencie małżeństwa, przekracza ich siły. Na szczęście, sam Chrystus, który ich połączył, chce na każdy dzień obdarzać ich swoją łaską. Jednak nawet w dobrej woli i z pomocą łaski sakramentu małżeństwa będą swoją misję wypełniali tylko ułomnie. Ale będą wypełniali! Ich dom naprawdę może, i powinien, stać się miejscem, w którym dzieje się i pogłębia – aż strach to powiedzieć – miłość Chrystusa i Kościoła.


Nie rozwód, ale dopiero śmierć rozłącza małżonków



Dlatego aż strach o tym mówić, bo również małżeństwa sakramentalne się rozpadają. W świetle tego, cośmy powiedzieli wyżej, wtedy chodzi już nie tylko o tych dwoje. Bo jak my wszyscy – jako Kościół – kochamy Chrystusa, skoro nawet ten dom, w którym powinna szczególnie dziać się nasza miłość do Niego, potrafi „runąć, a upadek jego jest wielki” (Mt 7,27)?
Niestety, jako społeczeństwo – łącznie z ludźmi wierzącymi, łącznie z często przystępującymi do komunii – stworzyliśmy atmosferę przyzwolenia na rozwody. W tej atmosferze rozwód stał się najprostszą drogą rozwiązania kryzysu w małżeństwie. Zdarza się, że rozwód popierają, a nawet do niego popychają rodzice jednego z małżonków. Doradzanie rozwodu przez bliskich i znajomych stało się u nas plagą. Również wielu katolików zachowuje się tak, jakby mieli za nic naukę Chrystusa Pana, że „co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela” (Mk 10,9).
Kościół uczy na ten temat równie jasno, jak Ewangelia. Otwórzmy jeszcze raz Katechizm Kościoła Katolickiego:

2384. Rozwód jest poważnym wykroczeniem przeciw prawu naturalnemu. Zmierza do zerwania dobrowolnie zawartej przez małżonków umowy, by żyć razem aż do śmierci. Rozwód znieważa przymierze zbawcze, którego znakiem jest małżeństwo sakramentalne. Fakt zawarcia nowego związku, choćby był uznany przez prawo cywilne, powiększa jeszcze bardziej ciężar rozbicia; stawia bowiem współmałżonka żyjącego w nowym związku w sytuacji publicznego i trwałego cudzołóstwa.

Tym większy podziw budzą ci małżonkowie, którzy mimo rozwodu – zazwyczaj orzeczonego bez ich zgody – czują się związani złożoną na początku swojego małżeństwa sakramentalną przysięgą. Rzadko znajdują oni wsparcie u swoich bliskich i znajomych. Znacznie częściej nawet najbliżsi, widząc taką postawę, każą im się tylko puknąć w głowę. Oni jednak wiedzą swoje. Wiedzą, że nie jest to ustanowienie ludzkie, ale taka jest wola Boża, żeby „żona nie odchodziła od swego męża, a gdyby odeszła, niech pozostanie samotną albo niech się pojedna ze swym mężem; również mąż niech nie oddala żony” (1 Kor 7,10-11).
Przygotowując się do napisania niniejszego tekstu, zerknąłem na internetowe strony Wspólnoty Trudnych Małżeństw SYCHAR. Szukają tam duchowego wsparcia mężowie i żony, których małżeństwo przechodzi ciężki kryzys albo nawet – w ludzkim mniemaniu – rozpadło się nieodwracalnie. I dzielą się tam wiarą w sens dochowywania wierności swemu niewiernemu małżonkowi oraz wiarą w możliwość – mimo wszystko – odbudowy swojego małżeństwa. Tym, co bodaj najbardziej uderza w świadectwach składanych przez tych ludzi, jest ich niezłomna wiara, że sakrament małżeństwa, jaki kiedyś przyjęli, nie utracił swojej ważności ani wskutek odejścia współmałżonka, ani w wyniku orzeczenia rozwodu. I jeszcze więcej: Świadectwa te pełne są wiary, że sakrament małżeństwa nadal może być – i jest, jeśli tylko nam na tym zależy – źródłem łaski.
Niekiedy religijna pamięć o przyjętym kiedyś sakramencie małżeństwa przejawia się w sposób wręcz zaskakujący. Kogo na przykład nie zaskoczyłby mąż, który – ponieważ po odejściu od niego żona przestała chodzić do kościoła – postanowił sobie być w każdą niedzielę na mszy świętej dwa razy – jeden raz za siebie, drugi za żonę. Nie zachęcam do naśladowania, ja tylko odnotowuję fakt.
Albo spójrzmy na następujące zwierzenie:

Uświadomiłam sobie, że podczas przysięgi wypowiadałam słowa "tak mi dopomóż Panie Boże Wszechmogący w Trójcy Jedyny i WSZYSCY SWIĘCI". Jak wszyscy, to wszyscy. Pomyślałam, że będę kołatać, aż otworzą mi, że będę ich męczyć, aż zdecydują się pomóc. (...) Wzywałam też świętych, nie wyniesionych na ołtarze, szczególnie tych z mojej rodziny, i muszę powiedzieć, że dość szybko poczułam ich opiekę. (...) Ponieważ czas ten był dla mnie bardzo trudny – mąż robił mi ciągle awantury dosłownie o wszystko, bardzo źle mnie traktował, poniżał, obrzucał wyzwiskami, udowadniał sobie, że jestem beznadziejna, postanowiłam wszystko to, co mnie spotyka, ofiarować za dusze w czyśćcu cierpiące z prośbą, by one w zamian modliły się za mnie. Przeżywałam wszystko to, co większość z Was tu przeżywa, a więc poczucie odrzucenia, panikę, rozpacz, bezsilność, depresję, okropne lęki, a także gniew, zazdrość, nawet powiedziałabym czasem nienawiść do męża i tej kobiety, chęć zemsty, itd. (...) Muszę powiedzieć, że to wszystko przyniosło efekty, przynajmniej na razie. Nie sposób tu wszystkiego opisać, ale wierzcie mi, że pomoc z Nieba była i jest wielka i namacalna. Ja się uspokoiłam, lęki nagle przeszły i mogłam odstawić lekarstwa, poruszam się jakby na wyższym poziomie, nie wiem, co będzie dalej, ale jakby odkryłam siebie na nowo, poczułam swoją wartość, już nie przeglądam się w moim mężu jak w lustrze. A mąż jakby otrzeźwiał, lepiej się zachowuje i bardziej się stara, chyba patrzy na mnie trochę innym okiem, choć daleko jeszcze do szczęścia.

Kiedy pojawiło się nieślubne dziecko…



W listach publikowanych na stronach Wspólnoty Trudnych Małżeństw (ale również prywatnie otrzymałem kilka takich listów) szczególnie często pojawia się pytanie: Czy mam uznać argument mojego męża, który odszedł ode mnie do matki swojego nieślubnego dziecka, że przecież jego dziecku należy się ojciec? Przypatrzmy się paru konkretnym sytuacjom:

Mamy dwoje dzieci, 5 i 10 lat. Od 15 miesięcy mój mąż mieszka z inną kobietą, która jest rozwiedziona. Kiedy okazało się, że kochanka jest w ciąży i wkrótce będzie rodzić,  wyraziłam chęć przyjęcia męża do domu. On jednak tłumaczył się tym, że tam będzie małe dziecko, a drugi powód to strach, że ja mu tego nigdy nie wybaczę. Kiedy wychodził z domu, poprosił: "Pomóż mi wrócić do domu". Na moje pytanie, jak mam to zrobić, odpowiedział: "Módl się za mnie". Po urodzeniu się dziecka, mąż nie wrócił do rodziny. (...) Bardzo bym chciała wierzyć, że jednoznaczne stanowisko Kościoła w sprawie powrotu małżonków ze związków niesakramentalnych, w których pojawiło się dziecko, może uratować jakąś rodzinę, może nie moją, ale takich małżeństw jak moje na świecie jest tysiące, więc może komuś się uda.

Nawet trzymając się płaszczyzny tego pana, trudno się zgodzić, że prawo dziecka do ojca jest dla niego czymś naprawdę ważnym. Pomijając nawet okoliczność, że człowiek odpowiedzialny, mający żonę i dzieci, nie wchodzi w nowe związki – przecież jego ślubne dzieci też mają prawo do ojca; co więcej, jego odejście to dla nich prawdziwe trzęsienie ziemi.
Skoro zaś to już się stało i pojawiło się nieślubne dziecko, skoro już tak pan ten naplątał i z jego powodu na pewno ktoś będzie cierpiał – niech chociaż próbuje naprawić to, co się jeszcze da naprawić, aby przynajmniej odtąd wszystko było po Bożemu. Może im obojgu uda się przypomnieć sobie, że łączący ich sakrament małżeństwa jest źródłem łaski również w dniach kryzysu. Może uda im się jeszcze uratować swoje małżeństwo, również po to, żeby ten pięcio- i dziesięciolatek nie utracili ojca. Rzecz jasna, przedtem musi nastąpić pojednanie i przebaczenie, a wolno mieć nadzieję, iż żona weźmie na siebie jakąś cząstkę realnej odpowiedzialności za nieślubne dziecko swojego męża. Dodam tylko, że w takich szczęśliwych momentach ludzie mają nie tylko religijną, ale nawet psychiczną potrzebę rozpoczęcia nowego etapu swojego życia od przystąpienia do spowiedzi i komunii świętej.
I jeszcze jedno świadectwo. Przytaczam je głównie ze względu na trzy postawione na końcu pytania, pytania płynące z poczucia dotkliwej krzywdy, a brzmią one jak najcięższe oskarżenie:

W związku sakramentalnym jestem od osiemnastu lat. Mamy czwórkę dzieci. (...) Od ośmiu lat sama wychowuję dzieci. Obecnie jestem po jednostronnym rozwodzie cywilnym, tzn. bez mojej zgody. Mąż żyje w niesakramentalnym związku z inną kobietą, z którą ma dwójkę dzieci. Po orzeczonym rozwodzie cywilnym zastanawiałam się, co dalej? Jak ma wyglądać moje życie i dzieci? Szukałam. Zadawałam sobie wiele pytań. W roku 2006 znalazłam swoje miejsce w Kościele. Znalazłam Wspólnotę Trudnych Małżeństw SYCHAR, której celem jest dążenie małżonków do uzdrowienia sakramentalnego małżeństwa. Modlę się o to i czekam na powrót męża. Pragnę być wierna Panu Bogu i swojemu mężowi. Pomimo trudu, jakiego doświadczam, wiem, że nie jestem sama. Jest blisko mnie Jezus, którego miłość i opiekę odczuwam każdego dnia. [Stawiam sobie trzy pytania:]
1. Czy mój ukochany mąż ma moralne prawo usprawiedliwiać swoje pozostawanie w niesakramentalnym związku względem na wychowanie dzieci?
2. Czy dzieci w niesakramentalnym związku męża są przeszkodą, żebyśmy mogli się ze sobą pojednać i do siebie wrócić?
3. Jakie jest zdanie Kościoła katolickiego – wskazanie moralne – w tej konkretnej sytuacji i podobnych?

Żeby sobie utrudnić odpowiedź, pytanie pierwsze przeformułujmy następująco: Czy w przypadku, kiedy małżeństwo sakramentalne jest bezdzietne, współmałżonek (mąż albo żona) mający nieślubne dziecko ma moralne prawo, ze względu na dobro dziecka, pozostać w związku niesakramentalnym z jego współrodzicem? Otóż nie ma takiego prawa. Bo nie godzi się osoby, której ślubowało się dozgonną miłość, porzucać tak jakby była już tylko jakąś niepotrzebną rzeczą.
Ale nieślubne dziecko też jest osobą! I to szczególnie bezbronną i potrzebującą opieki! Oczywiście. Jednak nie powinno się nigdy zdradzać współmałżonka, nie powinno się mieć nieślubnych dzieci. Owszem, ponieważ to dziecko jednak już jest, rozumie się samo przez się, że powinno się je przyjąć z miłością. Czy jednak okazywanie miłości dziecku poprzez jeszcze głębsze podeptanie miłości małżeńskiej, jaką się ślubowało, jest właściwym sposobem okazywania mu miłości? Wypowiedzi publikowane na stronach Wspólnoty Trudnych Małżeństw SYCHAR pełne są rzetelnych poszukiwań takiej miłości okazywanej dziecku nieślubnemu, która daje się pogodzić z odbudową sakramentalnego małżeństwa jego ojca lub matki.
Co do pytania trzeciego, wydaje się, że ani nie jest to pytanie retoryczne, ani też nie jest ono niesłusznym przyczepianiem się do Kościoła. Swoją oficjalną naukę na ten temat Kościół głosi bez wykrętów i bez rozmiękczania – jak chociażby w cytowanej tu wypowiedzi Katechizmu Kościoła Katolickiego. Wydaje się jednak, że również gorący katolicy – a nawet ci księża, którzy pragną ściśle trzymać się nauki Kościoła – niekiedy ulegają, zazwyczaj bezwiednie, duchowi tego świata i nie mają odwagi podtrzymywać nadziei na odbudowanie sakramentalnego małżeństwa w sytuacjach szczególnie beznadziejnych.
Na pewno warto czasem o tym pomyśleć. Na pewno warto wziąć pod uwagę, że może właśnie ja powinienem wyznać: „mówię bom smutny i sam pełen winy”.

Źródło: http://miesiecznik.wdrodze.pl/index.php?mod=archiwumtekst&id=13893#.UWIKv6KeM84
http://prasa.wiara.pl/doc/941060.Laska-sakramentu-po-rozwodzie/2

Tęsknota małżonków za Niebem

o. Jacek Salij, W drodze 3/2011


Rzadko włączam listy aż tak obszerne do publikowanych w tej rubryce tekstów. Jednak nie umiałbym równie głęboko przedstawić problemu, jaki tu podejmiemy, dlatego poprosiłem Autora poniższego listu o zgodę na jego upublicznienie:


Niepokój kochającego męża



Kolejne lata mijają, odkąd znamy się z moją ukochaną Żoną. Tak bardzo dobrze mi z nią, niezwykle się dzięki niej rozwinąłem. Modlę się o to, by kochać ją tak, jak Chrystus nas ukochał. Chciałbym Ojcu zadać pewne pytanie. Zanim jednak to uczynię, podzielę się najpierw moim pragnieniem Nieba.
Otóż… ja czekam na Niebo! To, że jest we mnie pragnienie Nieba, uświadomiłem sobie pierwszy raz na miesiąc przed „wybuchem” ciemności w wierze, jakich doświadczyłem zanim jeszcze poznałem moją Ukochaną. Nie pamiętam, jak do tego doszło, ale pamiętam, że w myślach uświadomiłem sobie, że „ja pragnę Nieba”. Od tamtego czasu coniedzielne słowa Credo „oczekuję (…) życia wiecznego w przyszłym świecie” stały się moimi. Co jakiś czas pojawiają się momenty, które wyraźniej ukazują to pragnienie.
Na przykład, gdy 2 kwietnia 2005 r. byliśmy na czuwaniu i ogłoszono wieść o odejściu Jana Pawła II, rozpłakałem się. Nie z powodu straty, ale z powodu wzruszenia, że on już jest w Domu, on już jest u Boga, już tam doszedł, osiągnął cel… i jak musi być mu dobrze u Boga…
Około dwa lata temu pojawiło się we mnie uczucie tęsknoty za spotkaniem się z Jezusem po śmierci. Od tamtego czasu czekam na ten moment Spotkania się z Nim… Mam w sobie wyobrażenie, że wyjdzie mi na spotkanie... Bardzo tego pragnę… Tego szczerze oczekuję…
Gdy na mszy św. jest śpiewany psalm o treści eschatologicznej, często ogarnia mnie głębokie wzruszenie.
Są też momenty, gdy łzy tęsknoty za Spotkaniem z Jezusem płyną mi wyjątkowo mocno. Tak było właśnie dziś, gdy włączyłem przed pisaniem tego listu pieśń zespołu Mocni w Duchu „Będzie to piękne Spotkanie”, którą może Ojciec zna. Bardzo mocno się rozpłakałem. I to nie były łzy wzruszenia, ale łzy głębokiej tęsknoty. Łzy mocne i rzewne. Łzy z głębin serca…
Przez kolejne lata naszej wspólnoty małżeńskiej na swoje życie patrzę jako na drogę do Nieba, jako na przygotowanie się do życia z Bogiem. W ogóle nie patrzę na Niebo jako na nagrodę, którą kupuję za dobre czyny, lecz jako na dojrzewanie do pełni miłości, która jest konstytutywną cechą obywateli Nieba. A dojrzewam właśnie przez dobre czyny.
To wszystko pokazuje, że pragnienie Spotkania z Jezusem, tęsknota za Niebem przenikają mnie całego. Noszę to pragnienie w sobie i jest ono dla mnie bardzo ważne.
Z kolei moja Najdroższa raczej obawia się Nieba: tzn.  tego, że w Niebie będziemy mieli niejako klapki na oczach, widząc tylko Boga i nieustannie śpiewając Mu „Chwała”. I co najważniejsze: że nie będziemy dla siebie już wyjątkowi, że będziemy w tłumie kochających się jednakową miłością osób, że nasza miłość nie będzie już miała charakteru oblubieńczego, wyłącznego. Moja ukochana Żona pragnie, abyśmy w Niebie darzyli siebie wciąż szczególną miłością, różniącą się w jakości od tej, którą mamy do innych osób.
To, że Bóg nie zrobi z nas automatów, otaczających Jego tron i śpiewających „Święty, święty, święty”, łatwo jest mi wytłumaczyć. Bo wierzę, że jeśli będę śpiewał Bogu „Chwała”, to tylko dlatego, że tego będę chciał. Nie na zasadzie, że Bóg „przeprogramuje”  moją wolę, ale dlatego, iż do tego dojrzeję. I to dojrzeję w sposób naturalny, tak jak święci, w sposób naturalny  (choć oczywiście wspierani konieczną nadprzyrodzoną łaską) dojrzewali na ziemi do pełni miłości.  Być może to moje dojrzewanie dokona się ostatecznie w czyśćcu, ale moja wola nie będzie jakoś zewnętrznie modyfikowana, nie będzie jakiegoś przeskoku. Wierzę, że to wszystko będzie jakimś ciągłym procesem. Oczywiście mogą być nagłe zwroty w jakości życia, w jakości miłości, ale cały czas będę to ja ze swoją wolą. Nie wierzę, że zbawienie będzie polegało na tym, że Bóg dokona w nas jakiejś niezależnej od nas automatycznej przemiany.
Trudniejsze jest dla mnie pytanie o naszą oblubieńczą miłość w życiu wiecznym. Kocham moją Żonę bardzo. Jest moją Jedyną. Gdy byliśmy w narzeczeństwie, wyznałem jej, że gdyby Ona nawet odeszła do wieczności przed naszym ślubem, to z żadną inną się już nie ożenię. Kocham ją na wieki.
Jednakże Kościół dopuszcza kolejne małżeństwo po śmierci dotychczasowego współmałżonka. Problematyczne staje się tu pytanie saduceuszy z Mt 22,28 dotyczące kobiety, mającej za życia siedmiu mężów: „Do którego więc z tych siedmiu należeć będzie przy zmartwychwstaniu? Bo wszyscy ją mieli [za żonę]”.
Jeśli ziemskie życie jest przygotowaniem do Nieba, to z pewnością dzieje się to także przez ziemską miłość. Ale to byłoby straszne, żeby współmałżonek służył tylko instrumentalnie do przygotowywania się do wiecznej miłości wobec Boga. Nie wyobrażam sobie, aby ta moja oblubieńcza miłość do mojej Jedynej miała wygasnąć po przejściu przez bramę śmierci. Przecież będę tym samym człowiekiem, z tą samą wolą, i nie wyobrażam sobie, bym miał przestać kochać najważniejszą Osobę w moim życiu. Przecież Bóg „nie przeprogramuje” mnie!


Miłość prawdziwie oblubieńcza nie umiera


Zatem podstawowe pytania, jakie tu podejmiemy, brzmią następująco: Czy miłość małżeńska ma szansę na to, żeby nie zblaknąć, albo i zgasnąć po śmierci pierwszego z małżonków? Czy małżonkowie mogą mieć nadzieję, że w życiu wiecznym nie tylko się spotkają, ale że również w niebie nadal będą związani ze sobą miłością oblubieńczą? Co więcej – że dopiero w niebie ich miłość oblubieńcza rozkwitnie w całej swojej, teraz nie dającej się nawet wyobrazić pełni?
Autor powyższego listu jeszcze przed ślubem wyznał swojej Ukochanej, że choćby miał ją już wkrótce utracić, ona pozostanie na zawsze jedyną kobietą jego życia. Ze swojej całożyciowej wierności  swojej zmarłej narzeczonej zwierza się Sędzia, w dziesiątej księdze Pana Tadeusza:
"Ja sam przed lat trzydziestu wielki afekt miałem
Ku pannie Marcie, której serce pozyskałem;
Byliśmy zaręczeni; Bóg nie błogosławił
Związkowi temu i mnie sierotą zostawił.
Pozostała mi tylko pamiątka jej cnoty,
Jej wdzięków, i ten oto ślubny pierścień złoty.
Ilekroć nań spojrzałem, zawsze ma nieboga
Stawała przed oczyma; i tak z łaski Boga
Dotąd mej narzeczonej dochowałem wiary,
I nie bywszy małżonkiem, jestem wdowiec stary,
To mówiąc na pierścionek z czułością spozierał
I odwróconą ręką łzy z oczu ocierał.

Wybór taki – wierność miłości, której jeszcze nawet nie zdążyło się ślubować – można podziwiać, ale nie wolno nikogo do niego zachęcać. Fakt faktem, że chociaż zdarza się to rzadko, niektórym ludziom po prostu serce podpowiada, ażeby ukochana osoba, którą się utraciło nawet jeszcze przed ślubem, pozostała na zawsze najważniejszą osobą mojego życia. Zazwyczaj, trwanie w tej decyzji przeniknięte jest nadzieją na spotkanie ze swoją Ukochaną czy Ukochanym w życiu wiecznym.
Owszem, Kościół błogosławi powtórnym małżeństwom, zawieranym po śmierci pierwszego współmałżonka. „Chcę – pisał apostoł Paweł – żeby młodsze wdowy wychodziły za mąż, rodziły dzieci, były gospodyniami domu, żeby stronie przeciwnej nie dawały sposobności do rzucania potwarzy” (1 Tm 5,14). Zarazem stosunkowo nierzadko zdarza się, że młody małżonek, po owdowieniu, po raz drugi rodziny już nie zakłada. W takiej decyzji trwała na przykład młoda i piękna Judyta: „Wielu pragnęło ją pojąć za żonę, ale żaden mężczyzna nie poznał jej przez wszystkie dni jej życia, począwszy od dnia, w którym zmarł jej mąż Manasses i połączył się z ludem swoim” (Jdt 16,22).
Zapewne każdy zna owdowiałych małżonków, którzy chociaż mają moralne prawo zawrzeć drugie małżeństwo, przez całe lata trwają w wierności swojej Jedynej lub swemu Jedynemu, którego śmierć im odebrała. Niektórych wdowców i wdowy chciałoby się pamiętać szczególnie. Matka świętego Jana Złotoustego miała w chwili owdowienia zaledwie dwadzieścia lat i czuła się tak głęboko związana ze swoim zmarłym mężem, że postanowiła nie wiązać się już z nikim następnym.
Profesor Karol Antoniewicz utracił kolejno wszystkie pięcioro dzieci, a na koniec – miał wtedy zaledwie 32 lata – umarła mu żona. Inny na jego miejscu zapewne by się załamał, uległ rozgoryczeniu, a może obraziłby się na Pana Boga, może nawet zacząłby Bogu bluźnić. On również w tych swoich strasznych nieszczęściach Bogu ufał i ze wszystkich sił starał się zachować w sobie miłość do Pana Jezusa. Wiedział całą duszą, że Bóg jest miłością, a swoją miłość roztacza nad nami nieustannie, również wtedy, kiedy spadają na nas jakieś nieszczęścia. Po owdowieniu, Antoniewicz wstąpił do zakonu jezuitów, przyjął święcenia kapłańskie i stał się jednym z największych kaznodziejów, jakich nasza Polska miała w XIX wieku. Warto wiedzieć, że jest on autorem znanej pieśni wielkopostnej W krzyżu cierpienie, w krzyżu zbawienie. Nawet trudno sobie wyobrazić, żeby człowiek, który tak wiele wiedział o Bożej miłości, nie oczekiwał w życiu wiecznym szczególnej wspólnoty z tą Jedyną, z którą na tej ziemi przeżywał radość z urodzenia i żałobę z utraty wszystkich pięciorga wspólnych dzieci.
Ale nie jest przecież tak, że tęsknota za wiecznością – oraz, rzecz jasna, wyłącznością – swojej miłości oblubieńczej ogarnia małżonków dopiero w obliczu rozdzielającej ich śmierci. Wbrew panoszącej się dzisiaj pladze zdrad małżeńskich i rozwodów, poczucie, że jesteśmy jedno – i chcemy, żeby tak było zawsze, a nie tylko aż do śmierci pierwszego z nas – jest doświadczeniem naprawdę wielu małżonków. I nie jest to tylko nastrój, który ogarnia tych małżonków w dniach szczęśliwych.
Przypomnijmy, że łaciński wyraz określający małżeństwo – coniugium – znaczy „być w jednym zaprzęgu” i wskazuje na wspólne podejmowanie trudów i zadań życiowych. Otóż całkiem niemało małżonków właśnie wśród wspólnie znoszonych przeciwności losu uświadamia sobie, że ich wzajemnej wspólnoty nawet śmierć nie rozłączy. A wiara podpowiada im, że w ich miłości – dzięki łasce Bożej – wypełnia się „tajemnica wielka w odniesieniu do Chrystusa i do Kościoła” (Ef 5,32).
Postawmy sobie jednak następujące pytanie: W modlitwach za zmarłych wielokrotnie wyrażamy naszą nadzieję na spotkanie z tymi, którzy w drodze do wieczności nas poprzedzili. Modlitwa za zmarłych małżonków wydaje się nawet wyjątkowo głęboka: „zjednocz ich w życiu wiecznym w pełni Twojej miłości”. Czy jednak wolno mieć nadzieję, że zjednoczenie małżonków w niebie zachowa swoją absolutną szczególność? czy będzie jedyne w swoim rodzaju? Czy w niebie mój mąż będzie moim najszczególniej Jedynym, a żona – moją najszczególniej Jedyną? Jeżeli tak – to co wobec tego znaczą słowa Pana Jezusa, iż „przy zmartwychwstaniu nie będą się ani żenić, ani za mąż wychodzić, lecz będą jak aniołowie Boży w niebie” (Mt 22,30)?
Otóż w Kościele nigdy nie było wątpliwości co do tego, że wszelka miłość prawdziwa nie tylko przetrwa w życiu wiecznym, ale doczeka się oczyszczenia i udoskonalenia. Dotyczy to również miłości małżeńskiej. Nie przetrwa jedynie miłość egocentryczna albo z innych powodów – np. jeżeli budowana była na jakiejś niesprawiedliwości – nie zasługująca na wiecznotrwałość. Na sądzie Bożym – uczył np. św. Tomasz z Akwinu – ujawni się bowiem nieprawda takiej miłości.
Zatem szczególność i jedyność miłości łączącej małżonków ujawni się w niebie w całym swoim, dla nas obecnie w ogóle niewyobrażalnym pięknie. Zarazem – i to o tym mówił Pan Jezus – zbawieni małżonkowie nie będą już realizowali funkcji prokreacyjnej, „będą jak aniołowie Boży”. Powiedzmy to inaczej: Również każda inna autentyczna miłość: między matką czy ojcem a dzieckiem, brata z siostrą oraz braci i sióstr między sobą, jak również bliskość łącząca przyjaciół doczeka się w niebie oczyszczenia i udoskonalenia. Jednak tylko miłość małżeńska będzie tam miłością oblubieńczą, tzn. zachowa swoją jedyność i niepowtarzalność, a swój oblubieńczy charakter odsłoni w całej, w tej chwili dla nas nieprzeczuwalnej pełni.
Na czym ta oblubieńczość miłości małżeńskiej będzie w niebie polegała? Odpowiedzi na to pytanie szukałbym w przenikającej cały Nowy Testament małżeńskiej symbolice miłości między Chrystusem i Kościołem. Tak również przedstawione jest w Piśmie Świętym życie wieczne: „Weselmy się i radujmy, i dajmy Mu chwałę, bo nadeszły Gody Baranka, a Jego Małżonka się przystroiła. (...) Błogosławieni, którzy są wezwani na ucztę Godów Baranka!” (Ap 19,7.9).
Mówiąc krótko: Wolno nam się domyślać, że oblubieńcza miłość zbawionych małżonków będzie w niebie polegała na spontanicznym, radosnym, niepowtarzalnym, nie dającym się wyobrazić ani znudzić, realnym obrazowaniu i wyrażaniu miłości między Chrystusem i Kościołem!


A jeśli wdowiec ożenił się po raz drugi?



Rozważmy teraz trudność następującą: Miłość oblubieńcza jest całoosobowa, zatem można być nią związanym tylko z kimś jednym. Sam nawet Chrystus Pan ma tylko jedną Małżonkę, swój Kościół. Tymczasem niektórzy ludzie żyli w dwóch albo trzech prawowitych, sakramentalnych małżeństwach. Pojawia się zatem problem analogiczny, z jakim przyszli do Pana Jezusa saduceusze (por. Mt 22,28): Do którego ze swoich mężów będzie przy zmartwychwstaniu należała ta, która miała wielu mężów?
Szukając odpowiedzi na ten problem, przywołam dwoje konkretnych ludzi. Moja rodzona babcia owdowiała w dwa tygodnie po ślubie, a w wieku lat dwudziestu pięciu została wdową po raz drugi, z trójką malutkich dzieci, trzecim jeszcze nieurodzonym. Imię pierwszego męża pojawiało się tylko przed dniem zadusznym, kiedy dawała na wypominki. O drugim mężu, naszym dziadku, którego przeżyła o pięćdziesiąt lat, mówiła nam, swoim wnukom, często, a kiedy umierała, w malignie powtarzała jego imię. W jakimś sensie – ale to są oczywiście jedynie moje przypuszczenia – tylko w związku z tym drugim rozwinęła się w niej miłość oblubieńcza, naprawdę całoosobowa.
I sytuacja druga: Zwierzał mi się ktoś, zresztą w obecności drugiej żony, że zanim zdecydował się na to drugie małżeństwo, zaprowadził ją na grób swojej pierwszej, ażeby jej ją „przedstawić” i „poprosić” o zgodę na ten drugi związek. Osobiście nie śmiałbym się z tego gestu. Zapewne świadczy on o tym – jednak znów są to tylko moje przypuszczenia – że miłością naprawdę całoosobową był on związany tylko z tą pierwszą żoną, bo drugie jego małżeństwo polegało przede wszystkim na wzajemnym wspieraniu się w starości. Zapewne zdarza się i tak, że ktoś dwa albo i więcej razy brał ślub w kościele, i z żadnym ze swoich małżonków nie zdążył związać się miłością naprawdę oblubieńczą. Jednak nie nam takie sytuacje osądzać. Prawda tych związków jest z całą pewnością taka, jak je sam Pan Bóg widzi.


Nadzieja wbrew nadziei



Na koniec postawmy sobie pytanie najtrudniejsze: Czy możliwe jest ocalenie miłości oblubieńczej z małżonkiem niewiernym, który porzucił swojego ślubnego współmałżonka i związał się z kimś innym? Jeżeli kogoś z Czytelników to pytanie osobiście interesuje, warto wiedzieć, że istnieje Wspólnota Trudnych Małżeństw SYCHAR, skupiająca małżonków, którzy wbrew wszelkiej ludzkiej nadziei wierzą, że ich małżeństwo da się jeszcze uratować i starają się trwać w wierności małżonkowi, który odszedł.
Na prowadzonych przez ludzi z tej wspólnoty stronach internetowych spotkać można wiele radosnych świadectw pojednania małżonków, mimo że po ludzku biorąc wydawało się to niemożliwe. Ale również kiedy się czyta świadectwa małżonków wciąż samotnych, człowieka ogarnia nadzieja, że przecież tyle trudu wierności, chociaż tylko jednostronnej, nie może pójść na marne – że może jednak małżonek, który mimo całej „głupoty” takiej postawy trwa w wierności, jednak to osiągnie, że uratuje swojego współmałżonka na życie wieczne i może przynajmniej tam, w niebie, znów będą razem związani miłością oblubieńczą. Szerzej można się z tą problematyką (a przede wszystkim z tą nadzieją) zapoznać w witrynach prowadzonych przez SYCHAR.

CZY WOLNO KATOLIKOWI ZGODZIĆ SIĘ NA ROZWÓD?

Z książki: Jacek Salij, Szukającym drogi

Czy wolno katolikowi zgodzić się na rozwód? Chodzi o następującą sytuację: Żona mnie opuściła i przeprowadziła się do innego. Ja sam drugiego małżeństwa w ogóle nie biorę pod uwagę. Żonie zależy na uzyskaniu rozwodu, bo chciałaby usankcjonować prawnie swoją nową sytuację. Brak mojej zgody utrudni jej uzyskanie rozwodu, ale zarazem będzie odczytany jako małostkowa zemsta urażonego w swojej męskiej dumie jelenia, jako jałowa i nikomu niepotrzebna złośliwość. Z jednej strony mam ochotę zgodzić się na ten rozwód, żeby już raz na zawsze mieć to wszystko poza sobą, z drugiej strony mam mnóstwo wewnętrznych oporów. Jest we mnie (właściwie irracjonalna) nadzieja, że żona jeszcze do mnie wróci; i jest (chyba egoistyczny) lęk przed rozdrapywaniem bolących ran na sali sądowej.

Proszę z wyrozumiałością przyjąć mój wykład, który nie będzie bezpośrednią odpowiedzią na Pański list, ale raczej ogólnym przedstawieniem problemu. Pana i Pańskie nieszczęście znam wyłącznie z listu. Może konkretniej potrafiłbym Panu doradzić w bezpośredniej rozmowie. W rozmowie wiele można sobie wyjaśnić jakimś pytaniem, łatwiej rozpoznać trafność lub nietrafność rady, można radzić nie tylko słowem, ale milczeniem, obecnością, obietnicą modlitwy. Również ta okoliczność, że odpowiedź na Pański list jest publikowana, każe mi ją potraktować bardziej ogólnie. Krótko mówiąc: proszę o wyrozumiałość, choć zarazem mam odrobinę nadziei, że jednak pisanie to coś Panu pomoże.
Zacznę od banalnego stwierdzenia, że trudno spotkać człowieka, który by twierdził, że rozwód jest czymś dobrym. Zwolennicy prawa rozwodowego zawsze bardzo głośno podkreślali, że leży im na sercu trwałość związków małżeńskich, że rozwód jest zawsze czymś złym i że jego dopuszczenia domagają się jedynie w tych wypadkach, kiedy jest on — jak przekonywali — mniejszym złem. Właśnie ta argumentacja jest powodem, że rozwodu nie wystarczy po prostu zarejestrować w urzędzie stanu cywilnego, ale wyrokuje o nim sąd.
Otóż do tego banalnego stwierdzenia, że rozwód jest zawsze jakimś złem, przyłóżmy inne banalne stwierdzenie: że zło na ogół zaczyna się w naszych myślach. Spróbujmy się zastanowić, do jakiego stopnia nasze poglądy na temat dopuszczalności rozwodów stanowią jedną z głównych przyczyn, że rozwody są u nas tak częste.
Z rozwodami jest podobnie jak z każdą inną plagą społeczną: krąg winnych sięga daleko poza bezpośrednie ofiary tej plagi. Weźmy dla przykładu plagę pijaństwa. Bardzo wielu ludzi przyczynia się do żywotności poglądu, że takie czy inne wydarzenia i dokonania trzeba „oblać”; masowo podtrzymujemy stereotypowe sposoby wymuszania kupna alkoholu lub jego wypicia; powtarzamy jak papugi arcyniemądre poglądy, jakoby picie wódki było miarą dzielności albo życzliwości dla kolegi itp. Tylko niektórzy, co się w ten sposób zachowują, kończą w rynsztoku, ale winę za ich wykolejenie w jakimś bardzo realnym sensie ponosimy wszyscy. Gdyby w naszym społeczeństwie nie było atmosfery, sprzyjającej alkoholizmowi, wielu z dzisiejszych pijaków żyłoby dziś pięknie i sensownie.
Czy w naszym społeczeństwie da się zaobserwować jakieś poglądy i stereotypy zachowań, które zwiększają liczbę rozwodów? Otóż sam pogląd, jakoby rozwód był dopuszczalnym rozwiązaniem kryzysu małżeńskiego, pracuje na rzecz rozwodu! Ileż rozbitych par mogłoby do dziś stanowić całkiem udane małżeństwa, gdyby w momencie kryzysu rozwód w ogóle nie wchodził w rachubę jako rozwiązanie. Zupełnie inaczej podchodzi do nauki uczeń, któremu nawet do głowy nie przychodzi myśl, że mógłby szkoły nie ukończyć, aniżeli jego kolega, któremu tylko trochę zależy na uzyskaniu końcowego świadectwa. Ten drugi ma obiektywnie o wiele mniejsze szanse ukończenia szkoły. Jemu przecież na tym nie bardzo zależy, skąd więc weźmie energię i wytrwałość w chwilach, kiedy trzeba się całemu zmobilizować, żeby uporać się z jakimś trudniejszym przedmiotem lub nadrobić zaległości?
Istnieje coś takiego jak moralna wyobraźnia. Może ona być nie rozbudzona lub otępiała — kiedy na przykład sąsiada spotkało nieszczęście, a mnie nawet na myśl nie przyjdzie, że może powinienem mu pomóc lub w jakiś sposób być przy nim.
Jednak moralna wyobraźnia może być również chora — jeśli podsuwając mi złe rozwiązania, dodatkowo utrudnia i tak już niełatwą drogę ku dobru. Otóż również moralna wyobraźnia całych społeczeństw może być dotknięta tępotą lub zwyrodnieniem — przykładów tego historia dostarcza bez liku. Całe społeczeństwa mogą w jakiejś dziedzinie — żeby użyć wyrażenia Księgi Rodzaju — „znać dobro i zło”.
Mogłoby się wydawać, że lepiej jest znać dobro i zło, niż znać samo tylko dobro. Otóż nie. Jeśli znamy również zło, znaczy to, że niedostatecznie poznaliśmy dobro. Gdybyśmy więcej znali dobro, zło by się w ogóle nie pojawiało w naszej wyobraźni jako realna alternatywa. Gdybyśmy więcej rozumieli, czym jest, czym powinno być małżeństwo, nie przychodziłaby nam do głowy nawet możliwość rozwodu, myślelibyśmy raczej nad sposobami uratowania zagrożonej wspólnoty życia. W naszym społeczeństwie nie działałoby tyle mechanizmów, ułatwiających rozwód, pojawiłoby się natomiast więcej mechanizmów przeciwnych.
Powiedział Jan Paweł II w Limerick w Irlandii: „Już sama możliwość uzyskania rozwodu w sferze prawa cywilnego czyni trwałe i stabilne małżeństwo trudniejszym dla każdego”. Sytuacja jest jeszcze trudniejsza, jeśli prawo rozwodowe uzyskało żywą akceptację społeczną. Bo małżeństwu, które przeżywa jakieś problemy, trudno opędzić się wówczas od życzliwych krewnych i przyjaciół, podpowiadających, że nie ma sensu tak się męczyć przez całe życie. Bywa i gorzej: że małżonkowie nawet nie próbują się od takiej życzliwości opędzać, bo i sami nie myślą inaczej.
Każdy rozwód ma w sobie coś z zabójstwa. Rozwód to zabicie miłości — chorej zwykle, czasem bardzo chorej, czasem — biorąc pod ludzku — beznadziejnie chorej. Oczywiście, że zabicie chorego byłoby najprostszym i najskuteczniejszym sposobem usunięcia choroby — tylko czy najlepszym? Czy w ogóle dobrym? Jeśli nawet nie ma nadziei (znów tylko po ludzku mówię, bo przecież Pan Bóg w sprawach tak istotnie dotyczących naszego duchowego dobra chętnie czyni cuda: jeśli tylko się o nie ubiegamy) na pełne uzdrowienie, to czyż wynika stąd, że leczenie nie ma sensu? Nie mówmy zaś pośpiesznie nawet o bardzo skłóconym małżeństwie, że ich miłość już umarła. Miłość to coś duchowego, dlatego nie umiera łatwo, ostatecznie umiera dopiero w piekle.
Czy katolikowi wolno zgodzić się na rozwód? Dotychczas mówiłem tylko o tym, żeby katolik — i w ogóle żaden człowiek — nawet nie myślał o rozwodzie. Ale przecież może się zdarzyć (jak to się niestety zdarzyło w Pańskim małżeństwie), że ktoś wprawdzie nigdy nie pomyślał o rozwodzie, ale z propozycją taką występuje druga strona. Co robić wówczas?
Najpierw chciałbym przestrzec przed pewnym rodzajem niedobrej tolerancji. Wyobraźmy sobie, że ktoś powiada wówczas współmałżonkowi mniej więcej tak: „Żałuję bardzo, że tak się stało. No, ale jeżeli pragniesz ułożyć sobie życie inaczej — ja jestem człowiekiem kulturalnym, nie będę ci przeszkadzał”. Ten model zachowania uznawany jest w niektórych środowiskach za obowiązujący. Jak gdyby była to jedyna kontrpropozycja dla rozwodowej pyskówki na sali sądowej.
Owszem, w jakimś sensie, nawet wobec zła, należy być tolerancyjnym, tzn. należy raczej tolerować zło niż sięgać przeciwko niemu po środki niemoralne. Ale przecież w opisanej wyżej sytuacji istnieje cały szereg środków nie tylko moralnie dopuszczalnych, ale ze wszech miar pożądanych, za pomocą których być może udałoby się jeszcze uratować małżeństwo (w każdym razie próbować trzeba!) Fałszywa to tolerancja, która prowadzi do moralnego rozbrojenia. Jeśli współmałżonek dąży do rozbicia małżeństwa, to przecież nie ma takiego moralnego prawa, które zakazywałoby mi sygnalizować mu, że czuję się jego postępowaniem bardzo skrzywdzony, że bardzo mi zależy na odbudowie naszego małżeństwa, że gotów jestem do gruntownej rewizji swojej własnej postawy, że można sobie przebaczyć wzajemnie w taki sposób, iż przyjęcie przebaczenia nie będzie niczym upokarzającym itd., itd. To żadna tolerancja, to tylko jej karykatura, jeśli zakazuje ludziom nawet okazywania zdziwienia z powodu dokonywanego zła, jeśli przymusza do udawania, jakoby zło było czymś równie szacownym jak dobro.
Dopiero teraz spróbuję powiedzieć parę słów bezpośrednio na temat Pańskiej sytuacji. Kiedyś wiele nauczyła mnie na ten temat pewna kobieta, którą mąż rzucił osiem lat przed naszą rozmową. Pierwszy pozew rozwodowy sąd oddalił z powodu jej sprzeciwu. Kiedy przyszła do mnie, sprawa toczyła się po raz drugi. Sprzeciw jej nie miałby już praktycznego znaczenia, bo trudno się było spodziewać, żeby sąd odmówił zalegalizowania sytuacji, która faktycznie trwała już tak długo. Sprzeciw jej — i tak nieskuteczny — zburzyłby tylko jej spokój, utrudniłby pracę sądowi i zrozumiano by go wyłącznie jako złośliwość albo upór fanatycznej dewotki.
I proszę sobie wyobrazić, że ona w tej sytuacji, mimo wszystko, nie wyraziła zgody na rozwód. „Nie mogę się zgodzić — mówiła mi. — Dla mojego męża orzeczenie rozwodu to jakby rozgrzeszenie. On chciałby sobie wreszcie powiedzieć: Teraz to już wszystko w porządku! Otóż nie wszystko jest w porządku: nasz syn nie miał ojca, ja mam zmarnowane życie. Jeśli otrzyma rozwód mimo mojego sprzeciwu — to może jednak łatwiej mu przyjdzie kiedyś taka myśl, że jeszcze nie wszystko w porządku, że jeszcze jest mu potrzebne prawdziwe rozgrzeszenie”.
Myślę, że ten punkt widzenia wart jest Pańskiej uwagi. A jeśli zdecydowałem się odpowiadać publicznie na Pański list, to głównie w nadziei, że czytelnicy W drodze pomodlą się za Pana.


DLACZEGO NIE WOLNO MI PRZYSTĘPOWAĆ DO SAKRAMENTÓW?

Z książki: Jacek Salij „Pytania nieobojętne”
Żyję z mężem już sześć lat. Bez ślubu kościelnego, bo on już miał ślub z inną. Poznałam go już po rozwodzie, a więc tamtego małżeństwa nie rozbiłam, dzieci też żadnych nie skrzywdziłam, bo ich nie mieli. Bardzo przeżywam to, że nie mogę przystępować do sakramentów. Sześć lat to dużo czasu i różne rzeczy sobie już przez ten czas myślałam. Zastanawiałam się na przykład, dlaczego Kościół uważa mnie za tak wielką zbrodniarkę, skoro rozgrzeszenie otrzymują złodzieje, rozpustnicy, nawet mordercy, a ja jestem od sakramentów odsunięta jak ta trędowata. Buntowałam się, kiedy słyszałam, że ktoś porzucił żonę i dzieci, ale ponieważ ślub był tylko cywilny, więc z całą paradą przystępuje do ołtarza i zawiera ślub kościelny z następną kobietą. I Kościół bez oporów dopuszcza takich ludzi do sakramentów. Albo czasem myślę sobie tak: gdybym miała ślub kościelny i parę razy na rok zdradzała męża, sakramenty stałyby przede mną otworem. Czyli byłabym w oczach Kościoła lepsza niż teraz, choć żyję uczciwie, mężowi jestem wierna, tyle tylko, że nie mamy ślubu. Płakać mi się chce, kiedy widzę, jak ludzie przystępują do spowiedzi, do Komunii świętej, a ja jestem jak ten ostatni wyrzutek. Zastanawiam się, co takiego daje ślub kościelny, że bez niego małżeństwo jest dla Kościoła nieprawdziwe.
Rozumiem, że zwraca się Pani do mnie z prośbą o pomoc: chciałaby Pani na swój dramat spojrzeć w świetle wiary; zapewne też jest w Pani cicha nadzieja, że przecież musi się znaleźć wyjście z tej sytuacji bez wyjścia. Proszę wybaczyć, że zacznę od historii, która zdaje się nie mieć nic wspólnego z Pani listem. Kiedyś mój braciszek połamał sobie straszliwie obie ręce. Natychmiast otoczony został kręgiem płaczu, zawodzenia i zgiełku. Lekarz pojawił się bardzo szybko i pierwsza rzecz jaką zrobił, to wyrzucił gapiów, od domowników zaś zażądał całkowitej ciszy. Przypomniało mi się teraz tamto wydarzenie, bo mam ochotę naszą rozmowę zacząć podobnie: żeby cokolwiek pozytywnego osiągnąć w rozmowie tak trudnej, trzeba odciąć się najpierw od zgiełku tych argumentów spojrzeń i odczuć, które niczego nie wnoszą do tematu, chyba to tylko, że ogromnie utrudniają jego spokojne rozpoznanie.
Po pierwsze więc: Miłosierdzie Boże jest nieskończone i nie ma grzechu, którego Bóg nie chciałby albo nie mógłby odpuścić człowiekowi. Toteż w ogóle nie istnieje kryterium mniejszego lub większego grzechu przy udzielaniu lub odmawianiu rozgrzeszenia. Każdy grzech jest sam w sobie wystarczająco niepokojącym wydarzeniem, żeby nie porównywać go z innymi grzechami, lecz po prostu szukać Bożego przebaczenia. Odmowa rozgrzeszenia wynika z zupełnie innych powodów niż z klasyfikowania grzechów według ich ciężaru. Najogólniej rzecz biorąc, rozgrzeszenia odmawia się wówczas, kiedy istnieje uzasadniona obawa, że ktoś o miłosierdzie Boże zabiega nieprawdziwie: nie żałuje za grzech albo nie zamierza unikać okazji do grzechów następnych, albo wręcz swoje życie ułożył w niezgodzie z Bogiem. Na razie poprzestańmy na tych stwierdzeniach ogólnych. Dla Pani wynika z nich co najmniej tyle, żeby nie dopuszczać do siebie tych żalów nieuzasadnionych, jakoby dla Kościoła była Pani już niemal zbrodniarką. Na temat Pani sytuacji małżeńskiej Kościół sądzi tylko tyle, że jest ona niezgodna z nauką i wolą Pana Jezusa.
Po wtóre: Swojego bólu, że nie może Pani — na razie — przystępować do sakramentów, nie trzeba wyrażać w sposób absurdalny. Absurdalne zaś wydają się pretensje, że kogoś innego, kto może jest większym grzesznikiem, Kościół oto do sakramentów dopuścił. Rozumiem oczywiście, że nie jest Pani złośnicą, która by chciała, żeby wspomniany przez Panią mężczyzna nie miał już możliwości pojednania z Bogiem. Rozumiem doskonale, że przemawia przez Panią własny ból, a nie chęć odsunięcia od sakramentów jeszcze następnej grupy ludzi. Mimo wszystko jednak sądzę, że tego typu żale mają w sobie — z punktu widzenia wiary — coś niezdrowego: kryje się za nimi niechęć do uznania swojego grzechu i jakieś poczucie, że jest się sprawiedliwszym od innych, którzy do sakramentów są dopuszczani.
 Co do sytuacji tamtego mężczyzny: Sam przyjmuję od czasu do czasu sakramentalną przysięgę osoby, która cywilnie była już związana z kim innym. I muszę się Pani przyznać, że prawie zawsze czynię to z mieszanymi uczuciami. Wprawdzie przepisy kościelne nakazują wówczas starannie zbadać, czy nowy związek, który ma być przypieczętowany sakramentem, nie pociąga za sobą krzywdy poprzedniego partnera, a zwłaszcza dzieci; poczucie zaś przyzwoitości wymaga, żeby liturgia ślubna była wówczas raczej skromna. Wiem oczywiście, że słuszną jest rzeczą udzielić wówczas ślubu. A jednak jakoś na sercu ciężko. Wróćmy jednak do tematu.
        Po trzecie: Niech też Pani nie tworzy sobie alternatyw swoich hipotetycznych niezgodności z prawem Bożym, które nie wyłączałyby Pani od sakramentów. To również nie ma sensu. Kiedyś siostra księdza, który porzucił swoje kapłaństwo i się ożenił, tak mi powiada: „lepiej, że to zrobił, niż gdyby miał prowadzić życie zakłamane”. Wiara nie rozumie takich alternatyw. Wiara nam mówi, że każdy z nas może i powinien żyć zgodnie z wolą Bożą, i nikt nie znajduje się pod przymusem wyboru między jednym grzechem a drugim. Jeśli zaś zszedłem z drogi Bożych przykazań, wiara głosi mi nadzieję Bożego miłosierdzia i powrotu na tę drogę, nawet jeśli sam nie bardzo potrafię ją odnaleźć. Krótko mówiąc, nie ma sensu zastanawianie się nad tym, co by było, gdyby Pani parę razy na rok zdradzała swojego ślubnego męża. To oczywiście byłoby okropne, Lepiej zastanawiać się nad tym, co zrobić, żeby w swojej obecnej sytuacji w końcu pojednać się z Bogiem.
Po czwarte: Warto również przypatrywać się krytycznie swojemu bólowi z powodu odsunięcia od sakramentów. Czy wynika on z tęsknoty za Bożym przebaczeniem i z głodu za Ciałem Pańskim, czy też może cierpi Pani głównie nad tym, że sytuację, w której nie widzi Pani nic złego, Kościół uważa za niezgodną z wymogami Ewangelii. Niech Pani pyta samą siebie: czy ból mój wynika z żalu, że zaplątałam się w sytuację, która się Bogu nie podoba, czy może cierpię tylko dlatego, że czuję się pokrzywdzona — przez Pana Boga, przez Kościół, przez los, to już mało ważne.
Wszystko, co dotychczas napisałem, to jakby oczyszczenie przedpola dla religijnego oświetlenia Pani sytuacji. Bardzo chciałbym, żeby cały ten mój list przesycony był jak największą życzliwością dla Pani. Jednocześnie jednak chcę mówić wyłącznie w perspektywie wiary, bo poza tą perspektywą chyba w ogóle na ten temat rozmawiać nie warto. Poza wiarą w Chrystusa łatwo osądzić Pani sytuację małżeńską jako zupełnie normalną, a stanowisko Kościoła jako mało uzasadnione. Poza wiarą nie jest też żadną dolegliwością odsunięcie od sakramentów. Zatem jeśli ktoś z pozycji niewiary krytykuje stanowisko Kościoła w sprawach małżeńskich, to wydaje mi się, że jest to wsadzanie nosa do cudzego prosa i miałbym ochotę zaproponować takiemu panu rozmowę raczej na jakiś inny temat.
Spróbujmy zatem spojrzeć na Pani sytuację w duchu wiary. Pyta Pani, co takiego daje ślub kościelny. Proszę Pani, małżeństwo jest to jeden z najważniejszych wymiarów życia ludzkiego, a przez sakrament cały ten wymiar zostaje otwarty na obecność i łaskę Chrystusa, naszego Pana i Zbawiciela. Żywa wiara po prostu nie wyobraża sobie, żeby coś tak istotnego jak własne małżeństwo i rodzinę budować poza Chrystusem. To, że Pani — proszę się nie pogniewać, że mówię prosto z mostu — sześć lat temu umiała to sobie wyobrazić, świadczy o jakiejś słabości w wierze i oby Pani to, kiedyś przynajmniej, uznała i starała się za to Pana Jezusa przeprosić.
Powyższy punkt widzenia spotyka się często z następującym zarzutem: często małżeństwa ze ślubem kościelnym żyją gorzej niż małżeństwa tylko cywilne! Oczywiście, to prawda, ale jest to zarzut nie przeciwko wartości sakramentu, ale przeciwko ludzkiemu grzechowi, który potrafi zmarnować nawet łaskę sakramentalną.
      Czasem też ludzie, którzy zaczynali bez ślubu kościelnego i po paru latach decydują się na ten sakrament, nie mogą zrozumieć, co było złego w ich związku. Tu warto przypomnieć, że Kościół uznaje godność i pełnoprawność małżeństw ludzi nie ochrzczonych, jeśli zostały zawarte zgodnie z obyczajem obowiązującym w ich społeczności. Natomiast związkowi osób ochrzczonych i wierzących, który nie jest związkiem sakramentalnym, wiara zarzuca to przede wszystkim, że oto chrześcijanie zakładają rodzinę, a nie chcą, żeby w ich rodzinie zamieszkał Chrystus. Choćby ten związek, biorąc po ludzku, był najpiękniejszy, to jednak wciąż jeszcze jest zamknięty w wymiarach tego świata, Chrystus nie uczynił go jeszcze wartym życia wiecznego.
       Oczywiście, Pani sytuacja jest inna. Pani zapewne bardzo by chciała przystąpić do ślubu kościelnego, ale jest to niemożliwe, gdyż Pani partner jest już związany węzłem sakramentalnym. Stanowisko Kościoła w tym względzie spotyka się z licznymi krytykami. Czy można jednak czynić Kościołowi zarzut z tego, że wierzy prawdziwie w Chrystusa Syna Bożego i że Pismo Święte czyta jako słowo Boże, a więc jako normę postępowania dla wierzących w Chrystusa?
       Przecież Pan Jezus uczył wyraźnie: „Każdy, kto oddala swoją żonę — poza wypadkiem nierządu — naraża ją na cudzołóstwo; a kto by oddaloną wziął za żonę, dopuszcza się cudzołóstwa” (Mt 5,35). Zauważmy, że związek, który nie jest prawdziwym małżeństwem, Pan Jezus nazywa tu bardzo ostro „nierządem”. Kiedyś równie ostro powiedział Samarytance: „Ten, którego masz teraz, nie jest twoim mężem” (J 4,18). Z tą samą jasnością nauczał Apostoł Paweł: „Uchodzić będzie za cudzołożną, ta, która za życia swego męża przebywa z innym mężczyzną. Jeśli jednak umrze jej mąż, wolna jest od tego prawa, tak iż nie jest cudzołożną przebywając z innym mężczyzną” (Rz 7,3; por. 1 Kor 7,39). To samo oczywiście dotyczy męża. A gdzie indziej powiada Apostoł Paweł: „Żona niech nie odchodzi od swego męża. Gdyby zaś odeszła, niech pozostanie samotną albo niech się pojedna ze swym mężem. Mąż również niech nie oddala żony” (1 Kor 7,l0n).
     Wiem, że Panią bolą te słowa, ale lepiej, żeby słowo Boże człowieka zraniło, niż szukać mądrości życiowej wbrew Panu Jezusowi. Lepiej uznać, że moja sytuacja życiowa jest niezgodna z wolą Bożą, niż wytłumaczyć sobie, że ja jestem w porządku, tylko zacofany Kościół nie idzie z duchem czasu. Owce Dobrego Pasterza wiedzą, czego On naucza, „ponieważ głos Jego znają. Natomiast za obcym nie pójdą, lecz będą uciekać od niego, bo nie znają głosu obcych” (J 10,4n).
     Niech Pani sobie przypomni poruszającą scenę, zapisaną pod koniec szóstego rozdziału Ewangelii według św. Jana. Oto Pan Jezus wygłosił jedną ze swoich twardych nauk i nawet „wielu uczniów od Niego odeszło i odtąd już z Nim nie chodziło. Rzekł więc Jezus do Dwunastu: Czyż i wy chcecie odejść? Odpowiedział Mu Szymon Piotr: Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego. A myśmy uwierzyli i poznali, że Ty jesteś Świętym Boga” (J 6,66—69).
       Przed Panią stanęła pokusa — jakżeż zrozumiała! — żeby odrzucić naukę Pana Jezusa o małżeństwie. On oczywiście swojej nauki nie zmieni, pyta tylko Panią: „Tylu już odeszło ode Mnie z powodu tej nauki, może i ty chcesz odejść?” Niech Mu Pani odpowie, choćby przez łzy: „Panie, do kogóż ja pójdę? Ty masz słowa życia wiecznego! A ja poznałam i uwierzyłam, że Ty jesteś Synem Bożym i moim Zbawicielem!”
      Jak to praktycznie może się wyrazić? Najpierw niech Pani uzna, że w tym konflikcie między Panią a Panem Jezusem On ma rację, a nie Pani. I niech się Pani tym bardziej stara być gorliwą w wierze i w czynieniu dobra, zwłaszcza że nie wolno jeszcze Pani przystępować do sakramentów. A może wręcz dane będzie Pani ustrzec kogoś przed wejściem w tę sytuację, która przyczynia Pani tyle zgryzoty.
    Czy są jakieś szanse po temu, żeby już teraz pojednać się z Bogiem i móc przystępować do sakramentów? Najprościej by było, gdyby również Pani partner zobaczył Waszą sytuację w świetle wiary. Wówczas bowiem — przy obopólnym zrozumieniu, o co tu chodzi — podjęlibyście decyzję bądź rozstania, bądź, jeśli macie już dzieci, wspólnego życia jak brat z siostrą. Jeśli tylko zrozumiecie religijny sens takiej decyzji, Wasze pojednanie z Bogiem będzie ponadobfitą nagrodą za wszystkie trudności, jakie przy tej okazji trzeba będzie pokonać.
       Sprawa się komplikuje, kiedy tylko jedna ze stron skłonna jest do decyzji w duchu wiary. Ogólnie nie da się tu chyba nic poradzić, trzeba by dopiero szczegółowo wnikać w każdą taką sytuację odrębnie. Wierzę jednak głęboko że nawet wówczas istnieje możliwość szybkiego pojednania z Panem Bogiem, i to oczywiście w taki sposób, żeby się to nie łączyło z krzywdą partnera, a tym bardziej dzieci. Żeby wszakże w tak trudnej sytuacji znaleźć rozwiązanie, trzeba go pragnąć bardzo mocno.

CZY EWANGELIA DOPUSZCZA ROZWÓD?

Z książki: Jacek Salij, Szukającym drogi

Zakaz rozwodów, ogłoszony przez Pana Jezusa, zawiera jeden wypadek szczególny, ową słynną klauzulę „poza przypadkiem nierządu”. O ile mi wiadomo, w Kościele katolickim nawet zdrada małżeńska nie upoważnia strony niewinnej do rozwodu i do nowego małżeństwa. Ja pytam naiwnie, ale stanowczo: Tamte słowa — „poza przypadkiem nierządu” — jednak w Ewangelii się znajdują, a więc muszą coś oznaczać. Nie można ich interpretować więc w takim kierunku, żeby uznać je za nie istniejące. Pytam: Jeśli słowa te nie oznaczają pozwolenia na rozwód w tym szczególnym wypadku, to co w takim razie oznaczają?

Zacznijmy od początku. Jak wiadomo, Pięcioksiąg Mojżesza zezwala na rozwód. „Jeśli mężczyzna — czytamy w Księdze Powtórzonego Prawa (24,1) — pojmie kobietę, aby być jej mężem, lecz ona nie pozyska łaski w jego oczach, gdyż on znalazł u niej coś odrażającego, napisze jej list rozwodowy, wręczy go jej, potem odeśle ją od siebie”. Warto sobie uświadomić, że w tamtych czasach pewne okoliczności rozwód ułatwiały. Rozwód na pewno nie oznaczał wówczas rozbicia rodziny: nawet jeżeli małżeństwo było monogamiczne (bo praktykowano również wielożeństwo), rodzina podstawowa była jedynie cząstką wielkiej rodziny, ewentualny rozwód nikogo więc nie pozostawiał bez rodziny. Ponadto trzeba pamiętać, że przy ówczesnym patriarchalizmie żona była raczej służebnicą męża niż jego towarzyszką.
Jak wiadomo, Pan Jezus wyraźnie stwierdził, że starotestamentalne pozwolenie na rozwód było jedynie złem koniecznym. Według Jego nauki, nie ma takich okoliczności, w których rozwód nie sprzeciwiałby się godności małżeństwa. Małżeństwo ze swojej natury i z woli Bożej powinno być nierozerwalne. „Przez wzgląd na zatwardziałość waszych serc pozwolił wam Mojżesz oddalać wasze żony, lecz od początku tak nie było” (Mt 19,8).
Wszakże — i to chciałbym bardzo przypomnieć — już w Starym Testamencie obserwujemy coraz większe zbliżanie się do ideału nierozerwalności małżeństwa. I tak w Księdze Przysłów (5,15—20) znajdziemy pełen czystej erotyki tekst, wychwalający wierność małżeńską i nakazujący „zadowolić się żoną młodości”. Podobne wezwanie znajdziemy u Koheleta (9,9): „Używaj życia z niewiastą, którąś ukochał, po wszystkie dni marnego twego życia”. Szczególnie ostro potępia rozwód prorok Malachiasz (2,13—15), powołuje się przy tym na Abrahama, który nie porzucił bezpłodnej Sary, mimo że tak bardzo pragnął mieć własnego syna i dziedzica: „Sprawiliście też, że łzami, płaczem i jękiem okryto ołtarz Pański, tak że On więcej nie popatrzy na dar ani nie przyjmie z ręki waszej ofiary, której by pragnął. A wy się pytacie: Dlaczegóż to tak?! Dlatego że Pan był świadkiem pomiędzy tobą a żoną twojej młodości, którą przeniewierczo opuściłeś. Ona była twoją towarzyszką i żoną twego przymierza. Czyż ów Jeden [Abraham] nie dał przykładu, ten, którego ducha wyście spadkobiercami? A czegóż ten Jeden pragnął? Potomstwa Bożego! Strzeżcie się więc w duchu waszym: wobec żony młodości twojej nie postępuj zdradliwie!”
I oto przychodzi na ten świat Chrystus, Syn Boży i Zbawiciel rodziny ludzkiej. Obu Jego wystąpieniom antyrozwodowym towarzyszą jednoznaczne stwierdzenia, że nowe prawo jest w stosunku do obyczaju starotestamentowego radykalnie nowe: „Słyszeliście, że powiedziano przodkom: Kto chce oddalić swą żonę, niech jej da list rozwodowy. A Ja powiadam wam: Każdy, kto oddala swą żonę — poza wypadkiem nierządu — naraża ją na cudzołóstwo. A kto by oddaloną pojął za żonę, dopuszcza się cudzołóstwa” (Mt 5,31n; por. 19,3—9).
A musimy wiedzieć, że niespełna pół wieku przedtem działał w Palestynie wielki rabbi Szammaj, który zdecydowanie zakazywał rozwodu, z jednym wszakże wyjątkiem: pobożny Żyd może rozejść się z żoną, jeśli ta okazała się cudzołożnicą. Jeśli więc Pan Jezus powtarza jedynie naukę rabbiego Szammaja, to przecież Jego prawo małżeńskie nie jest tak radykalnie nowe, jak je przedstawia Ewangelia. Jak to więc w końcu jest: czy Pan Jezus opowiada się za Szammajem, czy też „uczy jak ten, który ma władzę, a nie jak ich uczeni w Piśmie”? (Mt 7,29) Żeby odpowiedzieć na to pytanie, koniecznie trzeba rozważyć, co znaczy owo dopowiedzenie „poza wypadkiem nierządu”. Niewątpliwie ma Pan rację, że te słowa coś przecież znaczą, a więc nie można ich ignorować.
Otóż według odwiecznej praktyki Kościoła katolickiego, klauzula ta odnosi się do dwóch konkretnych sytuacji. Po pierwsze, Pan Jezus dopuszcza, nawet zaleca rozejście się mężczyzny i kobiety, jeśli żyją oni na sposób małżeństwa, ale małżeństwem nie są. Chodziłoby tu o taki związek, o którym Chrystus wspomniał w rozmowie z Samarytanką: „Ten, którego masz teraz, nie jest twoim mężem” (J 4,18). Po wtóre, w słowach tych Kościół dopatruje się obowiązku bezwzględnej niezgody na cudzołóstwo współmałżonka. Nie wolno chrześcijaninowi tolerować sytuacji trójkąta małżeńskiego: jeśli niewinny małżonek nie może sytuacji zmienić, powinien raczej współmałżonka opuścić i w modlitwie i pokucie czekać na jego nawrócenie, niż godzić się na bezczeszczenie małżeństwa.
Proszę uważnie wczytać się w oba teksty św. Mateusza i sądzę, że sam Pan przyzna, iż taka właśnie interpretacja leży w duchu obu wypowiedzi Pana Jezusa. Dopatrywanie się w słowach „poza wypadkiem nierządu” furtki, umożliwiającej rozwód, jest niezgodne z zasadniczym sensem nauki Chrystusa o małżeństwie. Przecież Chrystus wyraźnie stwierdza, że przywraca pierwotną czystość prawa małżeńskiego, a przeciwstawiając stare prawo nowemu, jednoznacznie daje do zrozumienia, że chodzi Mu o istotną reformę, a nie tylko o jakiś retusz w zwyczajach starotestamentalnych. Chrystus uczy jednak czegoś więcej i głębiej niż pobożny rabbi Szammaj.
Zresztą zobaczmy, co na ten temat mówią listy apostolskie i najstarsze świadectwa chrześcijańskie. Słowa są tu jasne i dalekie od rozmiękczającej kazuistyki: „Tym zaś, którzy trwają w związkach małżeńskich, nakazuję nie ja, lecz Pan: żona niech nie odchodzi od swego męża. Gdyby zaś odeszła, niech pozostanie samotną albo niech się pojedna ze swym mężem. Małżonek również niech nie oddala się od żony” (1 Kor 7,l0n). Można się czasem spotkać z twierdzeniem, że Żydzi współcześni Chrystusowi nie znali pojęcia separacji, tzn. takiego rozejścia się małżonków, które nie uprawnia do następnego małżeństwa, ale jest raczej oczekiwaniem na ponowne zejście się. Nie wiem, może instytucja separacji była i nie znana ówczesnym Żydom, wszakże z powyższego tekstu wynika, że niewątpliwie znał ją św. Paweł (jej istnienie stwierdza również cytowany niżej tekst z połowy II wieku).
Albo o czym mówiłyby te oto teksty, gdyby rozwód był w pewnych okolicznościach chrześcijanom dozwolony? „Żona związana jest tak długo, jak długo żyje jej małżonek. Jeśli mąż umrze, może poślubić kogo chce, byleby w Panu” (1 Kor 7,39). Zaś w Liście do Rzymian: „Kobieta zamężna na mocy Prawa związana jest ze swoim mężem, jak długo on żyje. Gdy jednak mąż umrze, traci nad nią moc prawo męża. Dlatego to uchodzić będzie za cudzołożną, jeśli za życia swego męża współżyje z innym mężczyzną. Jeśli jednak umrze jej mąż, wolna jest od prawa, tak iż nie jest cudzołożnicą współżyjąc z innym mężczyzną” (7,2n).
Proszę Pana, nacisk społeczny, żeby Kościół — przynajmniej w niektórych przypadkach — pozwalał na rozwód, jest dzisiaj tak duży, że Kościół uczyniłby to już dawno, gdyby to tylko było w jego mocy. Jeśli Kościół nie zgadza się na rozwód, to dlatego, że nie może. Po prostu nauka słowa Bożego na ten temat jest zbyt wyraźna.
Warto tu przytoczyć jeszcze bardzo stare, pochodzące mniej więcej ze 150 roku, świadectwo, mówiące, jak pierwsi chrześcijanie rozumieli opuszczenie współmałżonka „na wypadek nierządu”. Autorem tekstu jest Hermas, jego zaś dzieło —Pasterz — jest jednym z najważniejszych pism starochrześcijańskich:
„Panie — powiedziałem —
Jeśli kto ma żonę, która wierzy w Pana,
I przekonał się, że ona popełnia cudzołóstwo,
Czy grzeszy mąż, jeśli dalej z nią żyje razem?”
„Tak długo, póki nie wie — odpowiedział — nie grzeszy.
Jeśli się jednak mąż dowie o jej grzechu,
A niewiasta nie pokutuje,
Ale trwa w swym porubstwie,
I mąż dalej z nią żyje razem,
Staje się współwinny jej grzechu,
I bierze udział w jej cudzołóstwie”.
„Jakżeż tedy, o panie — pytałem — ma postąpić mąż,
Jeśli żona trwa w swej namiętności?”
„Niechże ją oddali — odrzekł
A mąż niech żyje samotnie,
Jeśli zaś oddali swą żonę i pojmie inną,
Tedy i on cudzołoży”.
„A jeśli, o panie — pytałem — niewiasta po swym
oddaleniu pokutuje,
I chce powrócić do swego męża,
Czy on jej nie powinien przyjąć z powrotem?”
„Z pewnością — odrzekł —
Jeśli mąż jej nie przyjmie,
Grzeszy i wielką na siebie ściąga winę.
Powinno się przecie przyjąć tego, który zgrzeszył,
a czyni pokutę.
A zatem dla tej pokuty mężowi żenić się nie wolno.
Oto jak się żona i mąż powinni zachowywać”1
Można by jeszcze wskazywać na — tak to chyba trzeba nazwać — absurdy, jakie pociąga za sobą twierdzenie, że cudzołóstwo rozwiązuje nierozerwalny z natury związek małżeński. Krótko i trafnie wskazał je św. Augustyn, w swoim dziele O małżeństwach cudzołożnych: „Zobacz, co to byłby za absurd. Ktoś dlatego nie byłby cudzołożnikiem, że poślubił cudzołożnicę. I co budzi jeszcze większą zgrozę: owa kobieta, dlatego że popełnia cudzołóstwo, nie byłaby już cudzołożnicą: bo dla następnego męża nie byłaby już cudzą żoną, lecz jego własną... Gdyby cudzołóstwo rozwiązywało związek małżeński, co znaczyłyby słowa Apostoła: uchodzić będzie za cudzołożną, jeśli za życia swego męża współżyje z innym mężczyzną (Rz 7,3)?” (PL 40,472)
Albo że przypomnę zjawisko „cudzołóstwa hotelowego”, praktykowanego niekiedy w krajach protestanckich, które „polega na tym, że działając w zmowie z żoną, mąż spędza noc w hotelu w towarzystwie kobiety innej, a następnie żona na tej podstawie wytacza powództwo o rozwód.”2
My przede wszystkim pamiętamy o tym, że nauka Chrystusa o bezwzględnej nierozerwalności małżeństwa jest trudna. Zapewne mamy rację, ale przyznajmy również, że nasze patrzenie jest tu jednostronne: bo nauka Chrystusa na temat małżeństwa i jego nierozerwalności przede wszystkim zachwyca swoją głęboką mądrością i pięknem. Opiera się ona na wierze w człowieka i wierze w ludzką miłość. W skrajnym przypadku może się oczywiście zdarzyć, że współmałżonek okaże się kimś prymitywnym, zdemoralizowanym, albo — jeśli nawet jest człowiekiem porządnym i niezłym — po prostu bardzo trudnym we współżyciu. Są to przypadki, kiedy wspaniała nauka chrześcijańska — że każdy człowiek, nawet nieprzyjaciel, jest wart miłości — ujawnia to, co w niej trudne, a nawet (po ludzku) niemożliwe. Ale przecież w swojej istocie jest to nauka wspaniała: że każdy z nas jest stworzony na obraz Boży i nawet w człowieku zdawałoby się kompletnie zepsutym i przegranym znajduje się coś zasługującego na szacunek. Łatwo śpiewać w piosence, że „każdy człowiek to mój brat”, ale dopiero w różnych sytuacjach trudnych (ktoś ma leniwą lub głupią żonę, któraś — męża pijaka i brutala, inny nieprzyjaznego sąsiada albo szefa grającego na nerwach) okazuje się, czy naprawdę wierzymy w to, że „każdy człowiek to mój brat”.
W nauce Chrystusa o nierozerwalności małżeństwa znajduje się również wezwanie do wiary w niezniszczalność miłości małżeńskiej. My, księża, niestety często popełniamy tu błąd, bo mówimy o tym dopiero ludziom, których małżeństwo się rozpada. Tymczasem trzeba mówić o tym wszystkim małżonkom. Również tym, których miłość jest świeża i gorąca i którzy mają subiektywne poczucie jej wiecznotrwałości. Bo wszystko, co ludzkie, podlega niestety dewaluacji i śmierci, i nawet taka miłość, której niezniszczalności ludzie są pewni, może umrzeć, a wówczas jady, wynikające z jej rozkładu, będą zatruwać wzajemne współżycie. Chrześcijańska wiara w niezniszczalność miłości małżeńskiej opiera się na Bogu: tylko Bóg może nas uzdolnić do tego, żeby nasza miłość była wiecznie żywa.
Ludzie pytają jednak: Co mamy robić, jeśli miłość już umarła? Byliśmy zapewne niewierni Bogu — powiadają — ale w tej chwili tego nie da się już odwrócić: Co mamy robić teraz? Odpowiedź Kościoła jest tutaj jasna, choć trudna: Jeśli niewierność Bogu spowodowała zło, trzeba ją naprawić wiernością. Nie można do dawnej niewierności dodawać niewierności nowej — w ten sposób człowiek tylko zejdzie na jeszcze dalsze manowce. Otóż jeśli ludzie zdecydują się na drogę wierności Bożym przykazaniom, częstokroć okazuje się, że ich miłość jeszcze nie umarła, ona jest tylko ciężko chora. A jak wiadomo, nie każda choroba kończy się śmiercią, zwłaszcza jeśli chory bardzo pragnie wrócić do zdrowia.
1 
Hermas, Pasterz, Przykazanie 4,1,4—8 (Pisma Ojców Apostolskich, tłum. A. Lisiecki, Poznań 1924, ss. 320n).
2 Państwo i prawo, 1963, s. 508.